Co roku spotykają się ze swoją wychowawczynią

Czytaj dalej
Zbigniew Marecki

Co roku spotykają się ze swoją wychowawczynią

Zbigniew Marecki

Matylda Pietryk (po mężu Tomaszczyk) do Słupska przyjechała w 1952 roku. Z nakazu pracy. Nie było innego wyjścia, bo inaczej groził jej kontakt z prokuratorem i decyzja o zwrocie pieniędzy za studia. Przyjechała w ostatniej chwili. Podobno już jej szukano. Była wtedy absolwentką Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Miała 21 lat. Na Pomorzu zjawiła się, aby uczyć historii w Liceum Pedagogicznym w Słupsku, prowadzonym przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, które wtedy działało w budynku dzisiejszego ekonomika przy ul. Partyzantów.

W obcym mieście

- Byłam strasznie przestraszona. W centrum Słupska były same gruzy. Na ul. Partyzantów dostałam mały pokój. Pamiętam, że bałam się otworzyć koledze, który przyszedł pożyczyć nóż - opowiada pani Matylda, która w tym roku ukończyła 85 lat, choć wygląda o wiele młodziej.

- Bardzo dobrze się trzyma nasza wychowawczyni. Może dlatego, że spotykamy się z nią co roku. W tym roku ugościła nas nawet na swoich urodzinach - opowiadają uczniowie z jej pierwszej klasy, którzy są młodsi od wychowawczyni o cztery lata.

- To są moje dzieci - odwzajemnia się wychowawczyni, która - jak wspomina - została w Liceum Pedagogicznym w Słupsku bardzo dobrze przyjęta przez ówczesną jej kadrę, w większości wywodzącą się jeszcze ze szkolnictwa przedwojennego. Była najmłodsza w tym gronie, więc ją hołubiono. Ona zaś z ciekawością przyglądała się także swoim nowym uczniom, których w jej klasie na początku było około czterdziestu. Tak jak ona przyjechali do Słupska z różnych stron kraju, bo nabór do liceum pedagogicznego nie był ograniczony terytorialnie. W ich roczniku początkowo utworzono trzy klasy. Do każdej z nich przyjęto po 45 uczniów. Przesiew jednak był duży. Ostatecznie maturę zdawali uczniowie dwóch klas, w których w sumie było ok. 50 uczniów. Zostali najwytrwalsi i zdeterminowani, aby zostać nauczycielami.

- Z samego Słupska było nas tylko kilkoro. Pozostali mieszkali w bursie, która mieściła się przy ul. Raszyńskiej. Był taki zwyczaj, że mieszkańcy bursy do szkoły chodzili w grupie, jak w wojsku maszerowali czwórkami. Od razu rzucali się w oczy - opowiada Bogdan Kuczyński, jeden z uczniów pani Matyldy, który teraz z rodziną mieszka w Zelkowie koło Słupska.

Bunt w czasie rekolekcji

W 1955 roku, przed świętami wielkanocnymi, gdy w innych szkołach trwały rekolekcje i nie trzeba tam było chodzić do szkoły, maszerująca grupa mieszkańców bursy, zamiast skręcić do szkoły, poszła prosto i zatrzymała się dopiero w kościele Mariackim.

- To był rodzaj buntu, który wymyślili czwartoklasiści, ale oni nie mogli się w niego angażować, bo zbliżała się ich matura. Dlatego kolumnę poprowadziliśmy my, trzecioklasiści. Na czele szła Halina Szpakówna (obecnie Trzeciak), nasza gospodyni klasy - opowiadają moi rozmówcy. Na ich twarzach jeszcze teraz widać, że ten bunt w szkole bez religii był dla nich dużym przeżyciem. Razem z uczniami do kościoła poszła ich wychowawczyni, ale szybko zrozumiała, że buntowników mogą spotkać spore nieprzyjemności. Zaczęła namawiać uczniów do powrotu do szkoły. Na szczęście nie byli uparci i posłuchali, gdy ich o to poprosiła.

- Modliłyśmy się wtedy, aby nic się pani nie stało - zdradzają dawne uczennice, a teraz emerytowane nauczycielki.

I rzeczywiście pani Matyldy nie spotkały żadne przykre konsekwencje. Nikt też nie rozdmuchiwał sprawy buntu uczniów, bo zarówno kierownictwo liceum, jak i rządzący w ówczesnych władzach nie byli zainteresowani jego upublicznianiem, ale dość szybko zapadła odgórna decyzja o zmianie dyrektora szkoły. Wtedy z tego stanowiska odszedł Edward Olchowik, a zastąpił go Leszek Mąka z Koszalina.

- Gdy odszedł dyrektor Olchowik, odetchnęłam także od strony zawodowej, bo podczas hospitacji lekcji zarzucał mi, że za dużo czasu poświęcam początkom chrześcijaństwa w państwach słowiańskich, a konkretnie działalności Metodego i Cyryla - przypomina sobie ówczesne rozmowy z przełożonym pani Matylda, która po likwidacji liceum pedagogicznego uczyła historii w szkole medycznej w Słupsku. Tu też ostatecznie osiadła i założyła rodzinę. Teraz w mieście czuje się dobrze, choć nadal z sentymentem wraca myślami do jej lat krakowskich.

Znali metodologię wszystkich przedmiotów

Licea pedagogiczne przygotowywały nauczycieli do pracy w szkołach podstawowych, gdzie ich absolwenci trafili z nakazem pracy zaraz po maturze. Najczęściej do szkół wiejskich. Tylko wyjątkowo otrzymywali skierowania do szkół w miastach.

Założenie było takie, że po liceum mogli nauczać wszystkie przedmioty, które obowiązywały w ówczesnej podstawówce. Dodatkowo jako odrębnego przedmiotu uczono ich zasad tzw. czerwonego harcerstwa, które wymyślono w czasie stalinizmu, a jego propagatorem był m.in. Jacek Kuroń, późniejszy współtwórca Komitetu Obrony Robotników.

- Dostaliśmy nawet poradnik o tym, jak z harcerzami wyszukiwać kułaka. Na szczęście, jak trafiliśmy do szkół, przyszła polityczna odwilż i wróciło normalne harcerstwo. Nie musieliśmy więc robić tego, co wszystkim wydawało się dziwaczne albo podejrzane - mówią moi rozmówcy. Jednocześnie dodają, że wielu z nich albo ich koledzy przez lata miało kontakt z ZHP, bo harcerskie życie weszło im w krew podczas letnich obozów, które organizowano, gdy byli uczniami liceum.

Gdy trafiali do szkół, mieli już spore doświadczenie zawodowe, bo podczas nauki w liceów obserwowali i prowadzili sporo zajęć. Zarówno w szkole ćwiczeń, jak i na praktykach w szkołach, które odbywały w czasie roku szkolnego.

Budynek szkoły ćwiczeń, do której uczęszczali, znajdował się dość blisko siedziby ich liceum, bo w miejscu, gdzie obecnie obok restauracji Cechowa w Słupsku zlokalizowany jest pomnik Jana Kilińskiego.

- Skutek tych ćwiczeń był taki, że w szkole podstawowej mogliśmy uczyć rozmaitych przedmiotów w każdej klasie, włącznie z wychowaniem fizycznym - śmieją się moi rozmówcy. Niektórzy z nich po kilku latach praktyki sami prowadzili lekcje ćwiczeniowe dla młodszych kolegów, gdy już nabrali doświadczenia w zawodzie i uzupełnili wykształcenie na studiach wyższych, które najczęściej kończyli w trybie zaocznym, łącząc naukę z pracą zawodową. Na szczęście w tym czasie zwracano im sporą część kosztów, która wiązała się z dojazdami do szkół wyższych.

- Choć nigdy nie był to bardzo dobrze płatny zawód, to niewiele osób z naszego środowiska rezygnowało z pracy nauczyciela. Pewnie dlatego, że myśmy dość świadomie wybierali szkołę i chcieliśmy uczyć innych - przekonują. Jednak, zwłaszcza wśród panów, którzy musieli jeszcze zaliczyć wojsko, zdarzało się, że otrzymywali propozycje pracy w wojsku czy milicji. Niektórzy z nich korzystali, bo były atrakcyjniejsze finansowo, co - nie ukrywają - dla młodych mężczyzn, zainteresowanych założeniem rodziny, było kuszące.

Matura była sporym przeżyciem

Gdy przyglądają się współczesnym maturzystom, to nie ukrywają, że zrobiono wiele, aby ułatwić im zdanie egzaminu dojrzałości.

- My zdawaliśmy maturę bez żadnych pomocy, a egzaminy ustne odbywały się jednego dnia. Po prostu przechodziło się od jednej komisji egzaminacyjnej do drugiej. W sumie zdawaliśmy w ciągu kilku godzin po sześć przedmiotów, włącznie z zagadnieniami harcerskimi, które w naszej szkole były obowiązkowe. Już wieczorem wszyscy znali wyniki matury. Nikt się nie przejmował naszymi stresami, a my nawet nie pomyśleliśmy, że egzamin mógłby wyglądać inaczej - mówią moi rozmówcy. Do tej pory pamiętają, jak się wzajemnie odpytywali przed maturą i uczyli się w małych, zakolegowanych grupkach.

Choć łatwo nie było, to maturę zdali wszyscy. Na ogół bardzo dobrze. Jednak to nie przeżycia związane z tym wydarzeniem pozostały im jak żywe w pamięci. O wiele częściej wspominają, jak w pięknych strojach zespołu tanecznego uczestniczyli w pochodach z okazji 1 Maja, gdy obok inni maszerowali w mundurkach ZMP.

- Byliśmy młodzi, pełni różnych nadziei i marzeń. To dlatego wspominamy te wydarzenia, a nie z powodu towarzyszącej im otoczki politycznej - wyjaśniają.

Jako reprezentacja szkoły ich zespół taneczny brał również udział w różnych konkursach. Pamiętają, że jeden z nich, przeprowadzany w Koszalinie, wygrali. Byli z tego powodu bardzo dumni. Bardzo ich cieszyły także sukcesy podczas zawodów sportowych oraz inne imprezy poza szkołą, podczas których mogli ją reprezentować.

- W ciągu czterech lat nauki polubiliśmy siebie wzajemnie. Niektórzy się nawet w sobie kochali - mówią. Teraz - po latach - opowiadają o tym bez skrępowania i zwykle z uśmiechem na ustach, bo już nic nie boli i nie ciąży na sercu.

Nauczycieli szanowali, ale i trochę się z nich śmiali Tak samo z uśmiechem i żartobliwie wspominają swoich nauczycieli, choć przez lata w przypadku niektórych osób pozacierały się ich imiona, ale wspólnie je sobie przypominają. Jeszcze szybciej przypominają sobie jednak ich ksywki.

- Pamiętacie Antoniego Błaszaka, geografa, którego nazywaliśmy Napolionem. Zawsze chodził w pumpach, jeździł na rowerze i miał solidną posturę. W czasie wojny trafił do obozu - przypominają sobie. W pamięć zapadła im także polonistka Halina Sznigier, która tak im wyłożyła romantyzm, że wszyscy go pokochali. Wymagający, ale konkretny był fizyk Czesław Ojak.

Nazwisk można by wymieniać jeszcze więcej, bo nauczyciele z różnych powodów się zmieniali. Pamiętają także panią Drożdżyńską, która przygotowywała bułki na śniadanie. Ważny był również woźny, którego w czasie nauki w liceum trochę się bali, bo pojawiał się zawsze tam, gdzie mogli coś kombinować. Jednak uśmiech - jak zwykle się to dzieje - potrafił rozładować nawet najbardziej napięte sytuacje.

Tak wyglądali  uczniowie  pani  Matyldy Pietryk w 1953 roku. Wtedy zaczynali  drugi rok nauki w Liceum Pedagogicznym w Słupsku
Absolwenci Liceum Pedagogicznego w Słupsku z 1956 roku z ich wychowawczynią (siedzi razem ze swoim pupilem). Zdjęcie wykonane podczas tegorocznego zjazdu

Czują potrzebę kontaktu

W tym roku spotkali się, aby uczcić 60-lecie swojej matury. Zrobili to prywatnie, w pensjonacie w Ustce.

Właściwie prywatnie spotykają się już od dziesięciu lat. Zdecydowali się na to podczas oficjalnego zjazdu, gdy doszli do wniosku, że nie pasują do młodszych roczników. Poza tym łączy ich wychowawczyni, z którą odczuwają silny związek. Lubią także ze sobą rozmawiać, posłuchać o tym, co się wydarzyło w ich rodzinach i życiu każdego z nich.

Nie ukrywają, że takie grupowe wsparcie ułatwia również mierzenie się ze starością. W tym roku na zjeździe pojawiło 11 osób. To mało. Liczą, że ci, którzy na to się nie zdecydowali, w przyszłym roku zmienią zdanie i nawiążą kontakt z organizatorami zjazdu, choćby z panem Bogdanem Kuczyńskim. Można to zrobić także poprzez redakcję „Głosu Pomorza“, bo mamy odpowiednie namiary.

- Jesteśmy też wdzięczni wielu osobom z Ustki, które uprzyjemniły nam pobyt w kurorcie. Dzięki nim mieliśmy ciekawie wypełniony czas. To dla nas bardzo ważne, a zarazem miłe. Jeszcze raz dziękujemy - podkreśla pan Kuczyński. Zanim uczestnicy spotkania się pożegnali, to postanowili, że za rok znowu się spotkają. W oczekiwaniu na to wydarzenie z pewnością będzie im łatwiej żyć. Liczą, że Pan Bóg będzie im sprzyjał i zachowa w zdrowiu także wychowawczynię, która za rok znowu musi się z nimi spotkać na klasowych pogaduszkach.

Pani Matylda nie ma nic przeciw temu, bo każde spotkanie z „jej dziećmi“ to czas, kiedy odczuwa przypływ energii. Pewnie tak samo jest w przypadku jej uczniów, którzy lubią wspólnie pośpiewać, żartować i opowiadać zasłyszane dowcipy. Choć w dorosłość wchodzili w dość dziwnych czasach, to teraz wydają się one nawet radosne, a wspomnienia są dobrym antidotum na obecne kłopoty.

Zbigniew Marecki

Jestem dziennikarzem "Głosu Pomorza". Mieszkam w Słupsku. Zajmuję się codziennymi sprawami mieszkańców Słupska i regionu słupskiego. Interesują mnie ludzie, życie społeczne i polityczne, gospodarka, samorząd i historia regionalna.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.