Dariusz Kowalski: Kluczem do pokoju serca jest dziękowanie za wszystko

Czytaj dalej
Fot. Mateusz Marek
Paweł Gzyl

Dariusz Kowalski: Kluczem do pokoju serca jest dziękowanie za wszystko

Paweł Gzyl

Dariusz Kowalski to pamiętny Janusz Tracz z serialu „Plebania”. Z okazji Świąt Bożego Narodzenia popularny aktor opowiada nam o ich celebrowaniu i jak ważna w jego życiu jest wiara.

Polska tradycja nakazuje rodzinne celebrowanie Bożego Narodzenia. Jak to wygląda u pana?
Zgodnie z tą tradycją, staramy się być razem, w możliwie najszerszym rodzinnym gronie. Oczywiście planujemy wcześniej, gdzie spędzimy Wigilię i Święta. Czy u nas, czy u babci (czyli mojej mamy), czy jeszcze u kogoś z rodziny. Najczęstszym wariantem wigilijnym jest spotkanie u nas, albo w domu mojej mamy. Poza tym często zapraszamy kogoś, o kim wiemy, że może święta spędzać samotnie. Bywali u nas sąsiedzi, ale też goście z zagranicy.

Zdarzało się panu spędzić święta poza domem?
O ile dobrze pamiętam, tylko raz, kiedy pojechaliśmy do jednej z moich sióstr za granicę, ale to też było jak w domu, bo rodzina była razem i „Pasterka” jak w Polsce. Wiem, że niektórzy wyjeżdżają na święta do ciepłych krajów, ale taki pomysł jakoś nigdy nie przyszedł mi do głowy. Źródła bożonarodzeniowego ciepła biją dla mnie jednak tu, gdzie bliżej sercu. No chyba, że dostalibyśmy zaproszenie z Ziemi Świętej. „Pasterka” w Betlejem – jak najbardziej!

Jakie zwyczaje świąteczne pielęgnuje się w pana domu?
Oczywiście jest choinka – i to żywe drzewko. Dla mojej córki to był zawsze punkt honoru. Z wyjazdów do babci na wieś w dzieciństwie pamiętam, że chcieliśmy o północy iść podsłuchiwać zwierzęta w oborze, czy czegoś nie powiedzą ludzkim głosem. Mówiło się też, że jaka jest Wigilia, taki będzie cały rok. Na stole pod obrusem było dużo siana, które mocno pachniało. Choinka była podwieszona pod sufitem, przystrojona samodzielnie wykonanymi ozdobami (pamiętam, że robiłem łańcuchy z kolorowego papieru), no i na niej prawdziwe świeczki. Dzisiaj na choince królują tworzywa sztuczne i elektryczność (kiedyś wysłałem komuś życzenia: „Wesołych Świąt z choinką na prąd”), ale na stole też mamy symboliczne sianko i opłatek, jest też jeden talerz więcej. Przyznam się, że najtrudniej o 12 potraw! Są prezenty, na choince elektryczne lampki, (dobrze, tak jest bezpieczniej), ale na stole prawdziwa świeca (z Caritasu – to nowa tradycja), no i najważniejsze – Pismo Święte, otwarte na drugim rozdziale Łukasza. To mnie jako ojcu rodziny przypada rola odczytania Słowa. I chociaż znam ten tekst na pamięć, za każdym razem wzruszenie ściska mnie za gardło.

Kolędujecie państwo?
Tak! Przy gitarze, jednej albo dwóch i czasem przy pianinie, jeśli jest nastrojone. (śmiech) Kiedyś mieliśmy na Wigilii gościa z Węgier, bardzo mu się ten zwyczaj spodobał. W czasach licealnych chodziliśmy z kolegami kolędować z szopką. Jej żywym elementem była moja najmłodsza siostra, którą przebieraliśmy za zajączka. Oczywiście zawsze zebraliśmy coś do kapelusza. Kiedyś przy podziale „urobku” mój tata zobaczył, że zajączek dostał do łapki jakby troszkę mniej. „Czy to nie jest wyzysk człowieka przez człowieka?” – zauważył. Tłumaczyliśmy, że zajączek tylko chodzi i dobrze wygląda, a to my wykonujemy najcięższą robotę wokalno-instrumentalną. Teraz dzięki panu sobie o tym przypomniałem - dlatego zrobię siostrze w tym roku jakiś porządny prezent!(śmiech) Kolędnicy powoli odchodzą w niepamięć, w miastach ich nie uświadczysz. W dzieciństwie najbardziej podobała mi się u nich obracająca się gwiazda ze świecą w środku. Poziom wokalny miał drugorzędne znaczenie. Z roku na rok było ich coraz mniej, nasz licealny pomysł na zabawę w kolędowanie zrodził się więc także z chęci podtrzymania tradycji. Nie odpuściliśmy nawet w czasie stanu wojennego. Pamiętam spotkanie z wojskowym patrolem późną porą, w okolicach godziny policyjnej. Czterech żołnierzy z bronią uważnie się nam przyglądało, bo nieśliśmy sporą podlaską ligawkę, która przy odrobinie wyobraźni mogłaby się kojarzyć z pancerfaustem. (śmiech)

Wszyscy ciepło wspominamy święta z naszego dzieciństwa. Pan też?
Było pięknie. Duuużo śniegu, który chrzęścił pod stopami! Pamiętam, że tata przebierał się za Świętego Mikołaja. Potem ja kontynuowałem tę tradycję w moim domu. Bywało i tak, że córka nie rozpoznawała mnie w tym przebraniu. Częściej prosiłem jednak jakiegoś kolegę, albo sąsiada. Św. Mikołaj przychodził u nas właśnie w Wigilię. Teraz to chyba bardziej czerwony krasnal nas atakuje. (śmiech)

No właśnie: dzisiaj święta bardzo się skomercjalizowały. W supermarketach już 2 listopada zaczynają grać kolędy. Co pan o tym sądzi?
Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia zachodzi słońce, zaczynają się Święta – i to jest czas, kiedy naprawdę zaczynamy śpiewać kolędy. Zawsze czekam na ten moment, kiedy na pasterce o północy rozbrzmiewają pierwsze akordy „Wśród nocnej ciszy”. Ma się wtedy wrażenie, że unosimy się w górę z całą świątynią. To „kolędowanie” na potrzeby handlu w moim odczuciu jakoś bierze w nawias Adwent – czas oczekiwania. I paradoksalnie w pewien sposób „okrada” święta Bożego Narodzenia z ich niezwykłości i wyjątkowości.

Na Zachodzie to zeświecczenie świąt jest jeszcze bardziej widoczne.
Kilka lat temu spędzaliśmy Święta w Brukseli. Słowo „Noel”, które oznacza po francusku Boże Narodzenie, było w ogóle niewidoczne w bogato udekorowanej przestrzeni publicznej. Widziałem je tylko napisane na szybie w oknie domu naprzeciwko naszego hotelu. Tam oficjalnie nie ma już w szkole przerwy świątecznej, tylko wakacje zimowe. W języku potocznym na szczęście „Noel” jeszcze funkcjonuje. Czy komuś może przeszkadzać to, że Miłość przychodzi na świat? „Nie ma bydlątek, żłobu, ni tej Pani, nad której głową nimb złoty się pali. Pustka”. Tak pisał Josif Brodski w wierszu „24 grudnia 1971 roku”. Ale to jest o Związku Sowieckim!

Jak przygotować się do świąt, żeby były one przeżyciem duchowym?
Dobre pytanie. Może zacząć od rorat? Dobrze pamiętam niepowtarzalny klimat z dzieciństwa, kiedy uczęszczaliśmy na nie z własnoręcznie wykonanymi lampionami. Oczywiście nie chodzi tylko o przeżycie estetyczne czy emocjonalne, ale o budowanie relacji z Tym, który ma przyjść. O podkreślenie wyjątkowości tego czasu. O to, żeby dać z siebie coś więcej niż zwykle - choćby to wstawanie prawie w środku nocy czy własnoręcznie zrobiony lampion. Czym w dorosłym życiu będzie wiara dla dziecka, dla którego Adwent to tylko czekoladowy kalendarz? Będzie tylko bajką! Coś, co nie kosztuje, nie ma wartości. Trzeba czegoś się wyrzec, spróbować powalczyć ze swoją gnuśnością, modlitewną rutyną. Liczy się konkretny wysiłek. „Musi was kosztować” – słyszałem od swojej pani profesor w szkole teatralnej. Tak samo jest w sporcie, czy biznesie. Jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz czegoś się pozbawić. Jedni powiedzą asceza, inni – samoograniczenie albo samodyscyplina.

A czego powinniśmy się pozbawić?
Tego, co nas osłabia. Wrogiem ducha jest materia i to, co podsuwa nam świat: „Zrób sobie dobrze, najważniejszy jest twój komfort”. Spróbujmy na początek zrobić sobie detoks medialny. Wyłączyć telewizor. Wyjść z sieci. Ta sieć nas zagarnia całymi stadami. Media zanieczyszczają, podkręcają emocje, zaburzają percepcję rzeczywistości. Zabierają spokój i to, co najcenniejsze - czas. Upośledzają myślenie! Detoks medialny pomaga spojrzeć w głąb siebie, wejść w kontakt z sobą. I ze Stwórcą! Staram się rano nie włączać radia czy telefonu, dopóki się nie pomodlę. To jest właśnie pokarm dla duszy i inwestycja w nią. Co jest kluczem do duszy? Słowo płynące nie z mediów, ale to żywe, z Biblii. To Słowo naprawdę daje życie! Dzisiaj rano przeczytałem: „Aż do śmierci stawaj do zapasów o prawdę, a Pan Bóg będzie walczył o ciebie. Nie bądź odważny w języku, a gnuśny i leniwy w swych czynach”. Oto Słowo dla mnie na Adwent! Pragnę życia lepszego, wypełnionego sensem, ale moja gnuśna natura chciałaby, żeby to przyszło samo i nie kosztowało ani kropli potu. Ale Bóg jest ze mną w tej walce.

Wiara jest dla pana ważna. To wypływa z wychowania, jakie otrzymał pan w domu rodzinnym?
Wiara została mi przekazana przez rodziców. Jestem im za to bardzo wdzięczny. W dzieciństwie widywałem ojca na kolanach. Jeśli tatuś modli się i dziecko to widzi - będzie chciało go naśladować. Poza tym - człowiek tworzy sobie obraz Boga na podobieństwo własnego ojca. Zaburzona relacja z ojcem podświadomie będzie rzutowała na relację z Bogiem. Jeśli ojca nie ma, bo odszedł, albo na przykład nie ma dla mnie czasu, nie interesuje się mną, to w moim życiu Bóg może być podobnie daleki, nieobecny, obcy, a nawet wrogi! W dzieciństwie uczymy się świata. Ja nie pamiętam, żeby ojciec mnie pochwalił. Zawsze twierdził, że mógłbym coś zrobić lepiej. I potem ciężko mi się z tego było pozbierać. Chyba cały czas próbowałem coś udowodnić. Zwrócić na siebie uwagę.

To sprawiło, że miał pan kryzys wiary?
Kryzysu wiary nie miałem, ale miałem kryzys relacji z Bogiem. Kiedy byłem studentem, w pewnym momencie postanowiłem żyć po swojemu. Sam decydować o tym, co jest dla mnie dobre. Wartości, którymi żyłem, poszły na bok. Klasyczne oszustwo demona: „Możesz być panem swojego życia”. Dałem się nabrać. Wziąłem śmieci za złoto.

Co pomogło panu wrócić do pełniejszej relacji z Bogiem?
Małżeństwo. Oboje z żoną jesteśmy wierzący. W pewnym momencie poczuliśmy, że czegoś nam brakuje. Żyliśmy w schemacie Polak-katolik: w niedzielę na Mszę, a potem do supermarketu. Modlitwa raz tak, kiedy indziej – nie. W pewnym momencie pojawiły się trudności w komunikacji między nami. Poczuliśmy, że musimy się za to wziąć i potrzebujemy czyjejś pomocy. Opatrzność zetknęła nas z pewnym z księdzem, z którym do dzisiaj się przyjaźnimy. On przyjechał do nas, postawił na środku pokoju krzesło i powiedział, że sadza na nim Jezusa - w centrum naszego domu, naszego życia. „Oddajcie Mu całe swoje życie i podziękujcie z góry za wszystko, co od niego otrzymacie”. To był lekki szok. Jak to? Mam oddać wszystkie swoje plany, marzenia, wyobrażenia o przyszłości? Ale zrobiliśmy to.

I co się stało…?
Zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Otwierały się oczy i serca. Wszystko zaczęliśmy widzieć w nowym świetle. Nagle się okazało, że wszystko, co nas spotyka, ma sens! Pojawił się głód Słowa, głód Prawdy, głód relacji z Tym, który mnie stworzył. Nowi wspaniali ludzie, nowe sytuacje. Także nowe doświadczenia, jak na przykład to: żona dowiedziała się, że ma podejrzenie choroby nowotworowej. Zadzwoniła do tego księdza, a on mówi: „Podziękuj Bogu już teraz, bez względu na to, co przyjdzie. Bo jak dostaniesz wyniki, może nie będziesz w stanie podziękować”. I tak zrobiła. Kiedy podejrzenia się potwierdziły, potrafiła to przyjąć ze spokojem i ufnością. „Pani to olewa tę chorobę” – usłyszała od lekarza. To oczywiście nie jest takie łatwe, że powie się kilka słów – i już. Ale wiara rzeczywiście pomaga pokonać lęk. Kluczem do pokoju serca jest postawa wdzięczności, dziękowanie za wszystko. Za to, co dobre i za to, co trudne. Myślę, że to trudne, czyli cierpienie w życiu, jest czasem potrzebne, żeby coś zrozumieć. Że Bóg przez ograniczenia wychowuje nas, jak dobry Ojciec. Kiedyś cudownie uniknęliśmy wypadku. Wróciliśmy do domu – i oboje mieliśmy niesamowite odczucie, że zaczynamy życie od nowa. Że znowu je nam podarowano. Bóg dopuszcza różne doświadczenia, żebyśmy budowali swoją wiarę i ufność.

Jak się buduje taką wiarę na co dzień?
Po prostu trzeba pielęgnować tę relację. Przychodzić do Boga i rozmawiać, pobyć z Nim, ogrzać się w tym Słońcu. Kiedy odcinam się od szumu na zewnątrz i pobędę w ciszy – zyskuję szansę na to, żeby Go usłyszeć. Można otworzyć Biblię i przeczytać jakiś fragment. Słowo Boże oświetla moje życie, pomaga mi stanąć w prawdzie o sobie samym. Że jestem słaby i zdolny do najgorszych rzeczy. Niedawno robiłem koncert poświęcony rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu. Ten człowiek przeżył podwójne piekło na ziemi i nie było w nim cienia nienawiści! Skąd czerpał siłę? Jego ulubioną lekturą było „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza A Kempis. A tam jest napisane: „Chciałbym żyć tak, aby w chwili śmierci raczej cieszyć się niż lękać”.

Bóg w tym pomaga?
Jeśli Mu tylko na to pozwolę. Bóg przede wszystkim daje nam wolność. Niczego nie narzuca. Jest czuły i delikatny. Trzeba tylko zaprosić Go do swojego życia. Powiedzieć Mu: działaj, ja nie daję rady. I On będzie działał, „będzie walczył o ciebie” – jak mówi Biblia. Muszę tylko dać Mu szansę. No i znaleźć dla Niego czas, inaczej relacja słabnie. Trzeba też pamiętać, że jest nieprzyjaciel – demon, który będzie robił wszystko, żeby tę relację zaburzyć. Będzie sprzedawał swoją „narrację”, że wiara to opresja, że Bóg ogranicza ludzką wolność. Będzie podsuwał swoje pomysły na szczęście. A tam jest napisane drobnym drukiem, że to prowadzi człowieka do śmierci, na samo dno piekła, ale kto by tam czytał ten drobny druk na dole, skoro wielkimi literami jest napisane „zrób sobie dobrze”. Każdy ma w sobie głód miłości, każdy chce być szczęśliwy. I każdy próbuje! Ale tego pragnienia nic i nikt nie jest w stanie zaspokoić, poza Tym, który sam jest Miłością. Św. Augustyn mówił: „Stworzyłeś nas na swój obraz Panie i niespokojne jest nasze serce, póki nie spocznie w Tobie”.

Z wiekiem rozumie się to lepiej?
Tak, bo już dostatecznie dużo doświadczyłem swoich upadków i po prostu wiem, że bez Boga sobie nie poradzę. Przekroczyłem 50-tkę. 1 listopada na cmentarzu widziałem, jak wielu z tych, którzy tam leżą, było młodszych ode mnie. Gra idzie o wieczność. O życie po śmierci. Warto wszystko na to postawić.

- Ma pan specyficzny zawód. Trudno być dobrym chrześcijaninem i funkcjonować w show-biznesie?
- Myślę, że tak samo jak w każdym biznesie. (śmiech) Najgorzej, kiedy człowiek sam się oszukuje, daje „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Kiedy żyje w złudzeniach. Że sam sobie da radę, zapanuje nad swoim życiem, że w ogóle będzie żył wiecznie na tej ziemi! Z czasem przychodzi moment konfrontacji, chwila prawdy. Może aktorowi rzeczywiście trudniej stanąć w prawdzie o sobie, skoro zawodowo kluczy w gąszczu różnych racji i postaci. W chwili prawdy okazuje się, że najważniejsza jest miłość. Rozumiana nie jako dreszcz, emocja, ale jako postawa. Że sens życia jest w tym, żeby coś dać drugiemu, a nie wszystko zagarniać pod siebie. Że jeśli nie kochałeś, to nigdy nie żyłeś naprawdę. Dla mnie bycie chrześcijaninem łączy się też jakoś z poczuciem sensu tego, co się robi. Najważniejszym zawodowym pytaniem więc nie jest „jak?”, tylko „po co?”

I jak pan sobie na nie odpowiada?
Bardzo mnie cieszy, kiedy widzę, że to, co robię, jakoś dotyka ludzkiego serca, czy choćby daje dobrą zabawę. Czasem zdarza się sztuka, która dotyka serca głębiej i konfrontuje nas z pytaniami o nasze człowieczeństwo. Bywają takie chwile i to jest w zasadzie moje marzenie o sensie w zawodzie, jaki uprawiam. A najważniejsze jest zawsze pytanie o miłość: o jej pragnienie i doświadczenie. Bo życie bez miłości nie ma sensu.

Dla wielu pana wielbicieli, wiedzących, iż jest pan głęboko wierzącym człowiekiem, wielkim szokiem było to, że w pamiętnym serialu „Plebania” grał pan Janusza Tracza – „najczarniejszy charakter w historii polskiej telewizji”. To nie był dla pana dyskomfort?
No cóż: żyję przecież z udawania! (śmiech) Można powiedzieć, że w sumie to niezła zabawa – grać kogoś tak złego, że już gorzej być nie może. Wcielanie się w czarny charakter jest łatwiejsze, bo zło jest efektowne i krzykliwe, dobro zawsze ciche i skromne. W każdym z nas jest jednak jakieś pękniecie - jakieś zranienie, ból, albo gniew, złośliwość, frustracja czy zawiedzione nadzieje. Wystarczyło więc tylko znaleźć w sobie odpowiednie ścieżki i iść tymi śladami pierworodnej skazy.

Zdarzało się panu odrzucić jakąś rolę, bo kłóciła się z pana wiarą?
-Zdarzało mi się to z różnych powodów. O ile sensem aktorstwa jest granie, to aktorstwo nie może być sensem życia. Nie chciałbym być aktorem za wszelka cenę. „Cokolwiek robisz, uważaj na koniec” - to mądra łacińska sentencja. Aktor jest najczęściej pionkiem w czyjejś układance, dlatego dobrze jest wiedzieć, jaki obrazek zostanie ułożony. Wraca więc pytanie: „po co?”. Niewiele czasu mi zostało, sens jest na wagę złota.

Gdzieś wyczytałem, że za młodu chciał pan zostać księdzem. Latem kręcił pan na kielecczyźnie film „Łuna”, w którym gra pan właśnie księdza. To było spełnienie pana młodzieńczych marzeń?
Przed laty poznałem w Krakowie Konrada Łęckiego i powiedziałem pół-żartem, że po „Plebanii” chętnie zagrałbym księdza. Po kilku latach Konrad zadzwonił do mnie i powiedział, że właśnie ma dla mnie rolę księdza w swoim nowym filmie. Mogłem więc choć w taki sposób zrealizować młodzieńcze marzenia. (śmiech) W życiu wygrała miłość do aktorstwa. A może raczej miłość własna? No cóż – nikt nie jest doskonały. Na szczęście póki żyjemy, mamy szansę na prawdziwą miłość. Tego doświadczenia życzę wszystkim z okazji Świąt Bożego Narodzenia!

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.