Dostał 400 marek. Mógł wziąć, dać innemu żołnierzowi, ale chciał doręczyć osobiście. Nawet wróg potrafi być człowiekiem

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Krystyny Mrozickiej
Szymon Kozica

Dostał 400 marek. Mógł wziąć, dać innemu żołnierzowi, ale chciał doręczyć osobiście. Nawet wróg potrafi być człowiekiem

Szymon Kozica

- Wojnę wspominam jako coś potwornego, ale spotkały mnie nadzwyczajne wydarzenia od Niemców, Rosjan i Litwinów - opowiada Krystyna z Kurowskich Mrozicka, która dzieciństwo spędziła w Wilnie

To wszystko jest mi takie bliskie - wzrusza się pani Krystyna (rocznik 1933), wyjmując swoje świadectwa szkolne, pamiętniki z czasów dzieciństwa, przed-wojenne zdjęcia rodzinnego Wilna...
Wraz z rodzicami - Weroniką z Łojków i Piotrem Kurowskimi - mieszkała tam w dzielnicy wojskowej. Gdy wybuchła wojna, ojciec - artylerzysta, który zdobywał Wilno - ruszył na front. Wkrótce nadeszła wiadomość, że zginął... Dla matki i córki, które zostały same, bez jakiejkolwiek zapomogi, nastały podłe czasy. Mama wyprzedała większość sprzętów domowych, zatrudniła się jako bufetowa, ale i tak bieda wyzierała z każdego kąta. Zdarzył się też cud, jakim był list z Niemiec, że ojciec jednak żyje i jest w niewoli. Z tą świadomością jakoś łatwiej brało się życie za bary. Pani Krystyna nawet rozpoczęła swoją walkę z okupantem. Jak? A choćby tak, że w szkole powszechnej nie chciała się uczyć języka litewskiego.

O tym mogliście przeczytać przed tygodniem, w pierwszej części wspomnień pani Krystyny. Dziś czas na część drugą.

Pani Krystyna wraca z Ostrej Bramy. Wraz z mamą, którą czekała operacja, modliły się tam o jej zdrowie.
Archiwum Krystyny Mrozickiej Pani Krystyna z rodzicami i ciocią z Baranowicz (w środku).

Niech żyje Polska!

- Ta nasza walka z okupantem obejmowała też takie działania, jak pisanie kredą, ukradzioną ze szkoły, „NIECH ŻYJE POLSKA!” na płotach, na murach - pani Krystyna uśmiecha się, dając znak, że wciąż jest dumna z tej małej dziewczynki, jaką była przeszło 70 lat temu. - I miałam przykre zdarzenie przy tej okazji. Pisałam i raptem nie wiadomo skąd się znalazł policjant litewski. Od razu mnie za rękę chwycił. A ja byłam dosyć sprytna, ta wojna też mnie wyćwiczyła. Mówię: „Nic nie piszę, tylko czytam”. On na to: „A gdzie mieszkasz?”. Ze strachu powiedziałam. On: „A jak się nazywasz?”. Ja: „Oj, nie wiem, nie pamiętam. Ale mam zeszyty w tornistrze, to przeczytam, jak się nazywam”. Puścił mnie, a ja w te pędy uciekłam. On dorosły mężczyzna, ale otyły, nie dogonił mnie.

Ponoć wtedy na litewskiego policjanta mówiło się „kałakutas”. Sprawdziłem. Znalazłem taki wyraz w internetowym „wikisłowniku”. Z adnotacją, że w okupowanym Wilnie policjanci nosili granatowe mundury z czerwonymi wypustkami i złotymi kitami w czapce, że pochodzące z litewskiego określenie „kałakutas” (indor, indyk) nawiązywało do ich wyglądu i że epitet ten nacechowany był wysoce negatywnie. Z kolei inne słowniki, na przykład Witolda Doroszewskiego, a także literatura znają wyraz „kałakut”, czyli kogut rasy indyjskiej. A jeśli do owego kałakuta dodamy charakterystyczny dla języka litewskiego przyrostek -as, wyjdzie nam jako żywy policjant niezguła, który przyłapał panią Krystynę w Wilnie.

Pani Krystyna wraca z Ostrej Bramy. Wraz z mamą, którą czekała operacja, modliły się tam o jej zdrowie.
Archiwum Krystyny Mrozickiej Pani Krystyna wraca z Ostrej Bramy. Wraz z mamą, którą czekała operacja, modliły się tam o jej zdrowie.

Jeńcy wołali: „Chleba!”

Wróćmy zatem do Wilna. - Co roku, jako małe dzieci, chodziłyśmy na cmentarz Rossa do grobu Józefa Piłsudskiego i legionistów. Robiłyśmy tam porządki, paliłyśmy świeczki, robiłyśmy biało-czerwone chorągiewki. Ja mieszkałam dość daleko od cmentarza, przez rzekę trzeba było przejść. Ale chodziłam - podkreśla pani Krystyna. - Bardzo udzielałam się też w życiu religijnym. Chodziłam na roraty sama, choć niebezpiecznie było, na procesje, do chóru... Z tym chórem wszystkie kościoły w mieście obskoczyłam i dzięki temu poznałam architekturę.

Naraz przychodzi Litwinka. Przynosi nam święconkę. Nie miała koszyka, do pieluszki włożyła talerzyk i dwa jajka

Pani Krystyna pomagała także Żydom z getta w okolicach ul. Niemieckiej. - Mieliśmy blisko domu sklep Żyda, który nazywał się pan Pilnik. Bardzo dobry człowiek, jak się przychodziło do niego na zakupy, to i czekoladką poczęstował - wspomina. - Donosiłam jedzenie do getta, w którym był też pan Pilnik. Pokoje, pierzyny, piernaty na podłodze... I oni tam przebywali.
Z kolei w dzielnicy wojskowej Niemcy umiejscowili w koszarach rosyjskich jeńców wojennych. - Nie wiem, czy ich nie karmili, bo ci Rosjanie wyciągali ręce i wołali: „Chleba!” -- relacjonuje pani Krystyna. - Dorośli organizowali bochenki, kroili na grube pajdy, a ja je im nosiłam. A za to groziło rozstrzelanie na miejscu!

Zostałam zupełnie sama

Na placu Łukiskim - słynnych Łukiszkach, gdzie odbywały się nie mniej słynne kaziuki -- był szpital. Mama pani Krystyny musiała pójść tam na operację. - Zbliżał się front i mieszkańcy opuszczali Wilno, uciekali na wieś. Mama była w szpitalu i ja zostałam zupełnie sama. Poszłam ją odwiedzić i się poradzić, co mam robić. Przez słynny most Zielony musiałam przejść do tego szpitala. I naraz słyszę: „Dziewczynka, nie idź, nie idź”. Nie wiedziałam, o co chodzi. A cały most był już zaminowany! Idę w kierunku szpitala - sterta gruzów. Zaczęłam płakać, że zabili mi mamę... A ta dzielnica była bardzo bombardowana - zaznacza pani Krystyna. - Wyszedł ktoś z załogi szpitalnej. Powiedział, że ileś tam ludzi przenieśli na noszach do piwnicy. Znalazłam mamę żywą! Powiedziała: „Idź do domu, weź mój ciepły płaszcz, koc i przyjdź tu, będziesz spała ze mną”. I znów przez ten most zaminowany. Wchodzę, biegnie ktoś za mną. Okazuje się, że to sąsiad z tego naszego domu, był w AK, zaangażował się jako listonosz. „Gdzie idziesz?”. Opowiadam całą historię. Skoczył po jakiegoś swojego kolegę, zrobili taki stołek z rąk i przenieśli mamę ze szpitala do domu. Obok był wykopany schron. Ani co jeść, ani jak przeżyć...

Pani Krystyna rozkłada mapę Wilna i wskazuje: - Mieszkałam naprzeciwko katedry świętego Stanisława. Po drugiej stronie rzeki Góra Zamkowa, Góra Trzykrzyska. Ja przez okno widziałam te bombardowania, odłamki świstały po podwórku, że wyjść nie można było.

Słucham o kolejnych potwornościach wojny. O płynących rzeką Wilią ciałach, które zatrzymywały się na fragmentach Zielonego Mostu, gdy już został wysadzony i runął do wody („Człowiek szedł kładką i musiał patrzeć na te trupy”). O wujostwie pani Krystyny, które zginęło w Majdanku i osierociło dwoje dzieci. O czteroosobowej rodzinie zesłanej na Sybir, skąd rodzice i córka już nie wrócili. Przeżył tylko syn...

Pani Krystyna wraca z Ostrej Bramy. Wraz z mamą, którą czekała operacja, modliły się tam o jej zdrowie.
Archiwum Krystyny Mrozickiej Państwo Torbowie, wujostwo pani Krystyny, z dziećmi Janiną i Tośkiem. To małżeństwo zginęło w Majdanku...

Nie musiał się litować

- Mogę zakończyć bardzo pozytywnym akcentem. Wojnę wspominam jako coś potwornego, ale spotkały mnie nadzwyczajne wydarzenia od Niemców, Rosjan i Litwinów - wylicza pani Krystyna.
Wydarzenie pierwsze. - Jestem sama z mamą. Nie ma co jeść. Wielkanoc. A my nie mamy nawet z czym pójść do kościoła i poświęcić - przyznaje pani Krystyna. - Naraz przychodzi Litwinka. Przynosi nam święconkę. Nie miała koszyka, do pieluszki włożyła talerzyk i dwa jajka, zawinęła i przyniosła. Nieznajoma.

Wydarzenie drugie. - Moja ciocia, siostra mamy, mieszkała w Baranowiczach. Jak Rosjanie zagarnęli Litwę, z Wilna już nie można było tam jeździć. Ciocia zatrudniła się w bufecie dworcowym. Przyjechał wielki transport oficerów niemieckich. Podeszła do wagonu i pyta: „Dokąd jedziecie?”. Usłyszała: „Do Wilna”. Wzięła 400 marek, napisała adres Ułańska 1. „Tam jest moja siostra, bez męża, sama z dzieckiem, chora” - opowiada pani Krystyna. - Za jakiś czas Niemiec z czapą wysoką stuka do naszych drzwi. My w strachu. Sąsiadka znała niemiecki, ale zanim przetłumaczyła, Niemiec wyjmuje 100, 200, 400 marek. Sąsiadka mówi, że właśnie siostra dała te pieniądze i prosiła o przekazanie. Wilno to duże miasto. On oficer, dostał 400 marek. Mógł wziąć, dać innemu żołnierzowi, ale chciał doręczyć osobiście. Nawet wróg potrafi być człowiekiem.

Wydarzenie trzecie. - Idę z koleżanką do szkoły powszechnej. Na wysokości bloków wojskowych raptem ktoś z tyłu obejmuje mnie mocno. Koleżanka idzie dalej. Ja już się przeraziłam - nie ukrywa pani Krystyna. - To był Rosjanin, żołnierz, też wyższy rangą. Niesie mnie do tego bloku. Kobieta otwiera drzwi, on sadza mnie przy stole i mówi żonie, żeby dała mi zupy. To była ucha - zupa rybna. I bułeczka. Jeszcze kilka czekoladowych cukierków położył. Oniemiałam. Nie musiał się litować nad polskim dzieckiem.
- To były trzy narodowości. Pokazały, że człowieka można znaleźć wszędzie - podsumowuje pani Krystyna.

Na Zachód pani Krystyna z mamą jechały dwa tygodnie w wagonach towarowych. Ojciec wrócił do rodziny we wrześniu 1945 roku. W niemieckiej niewoli miał dobre warunki. - Ten obóz wyswobodzili Amerykanie. Tata przyjechał w amerykańskim mundurze z napisem „Poland” - kończy pani Krystyna, którą doskonale powinni pamiętać absolwenci VII LO w Zielonej Górze.

Szymon Kozica

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.