Jak wygląda szpital przy ul. Szwajcarskiej od środka? Kilka godzin z pracy medyków na oddziale covidowym - ciasne gogle i duszne kombinezony

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Dembiński
Nicole Młodziejewska

Jak wygląda szpital przy ul. Szwajcarskiej od środka? Kilka godzin z pracy medyków na oddziale covidowym - ciasne gogle i duszne kombinezony

Nicole Młodziejewska

Jeszcze w marcu Wielospecjalistyczny Szpital Miejski im. Józefa Strusia przy ul. Szwajcarskiej przemianowano na tzw. szpital covidowy. To z kolei wymagało wielu przekształceń w budynkach, dlatego też dzisiaj szpital prawie nie przypomina tego sprzed pandemii. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak „od kuchni” wygląda praca na jednym z oddziałów szpitala w czasie koronawirusa.

Cały szpital ma teraz zupełnie zmieniony układ. Dawniej na samym środku każdego piętra znajdowały się gabinety ordynatorów i sekretariaty. Dzisiaj w tych miejscach przebywają pacjenci. Personel szpitala przeniósł się do zewnętrznych części budynku.

- Ulokowaliśmy się na dwóch końcach oddziałów, gdzie znajdują się klatki schodowe, które umożliwiają nam przemieszczanie się. Dzięki temu unikamy sytuacji, w których można byłoby krzyżować się z zakażonym pacjentem - tłumaczy dr Marcin Żytkiewicz, ordynator oddziału internistycznego, który oprowadza nas po szpitalu.

Lekarz prowadzi nas na trzecie piętro, gdzie znajduje się oddział internistyczny. To krótki korytarz z kilkoma pomieszczeniami. Na jego końcu widać ściankę zamontowaną specjalnie na czas pandemii.

Szpital Szwajcarska, COVID-19, lekarze i pielęgniarki - jak wygląda to od kuchni?

Źródło: Głos Wielkopolski

- Tu były sale chorych. My te miejsca sobie musieliśmy na nowo zaadaptować. Z magazynu zrobiliśmy sekretariat oddziału, sale przerobiliśmy na pokoje socjalne i dyżurkę lekarską

- tłumaczy dr Marcin Żytkiewicz.

Na ścianach wciąż są zamontowane specjalne panele, w których znajdują się gniazda, jeszcze przed pandemią służące do podłączania pacjentów do tlenu. Dziś jest tu dyżurka pielęgniarska, która pełni też rolę pomieszczenia socjalnego. To tutaj pielęgniarki wypełniają dokumenty o stanie zdrowia pacjentów, ale także piją kawę czy jedzą posiłki. Obecnie na panelach z podłączeniem do tlenu przyklejone są kartki z licznymi informacjami, opisem procedur czy danymi pacjentów.

- Mieliśmy zaledwie cztery dni na to, żeby wywrócić cały szpital do góry nogami i stworzyć to, co jest teraz. A nie ukrywajmy, wtedy nasza wiedza na ten temat nie była pełna. Po drugie wydawało nam się, że to wszystko potrwa do wiosny, najwyżej do lata

- wspomina ordynator.

Na komodzie stoi duży telewizor, na którym wyświetlany jest obraz podzielony na 4 części. Każda z nich przekazuje obraz z innej sali. W ten sposób medycy mogą sprawdzać parametry życiowe każdego z pacjentów, jak również obserwować ich zachowania i samopoczucie. Technologia pozwala również na zbliżenia na poszczególne łóżka, a nawet twarze pacjentów.

- Udało nam się go przenieść w ostatniej chwili. Dzięki temu monitorujemy saturację, liczbę oddechów, EKG. To pokazuje tylko tych najbardziej wymagających ze względu na stan zdrowia pacjentów. Kamery mają też noktowizor, dzięki czemu, w nieco gorszej jakości, ale nadal, możemy widzieć, co dzieje się na salach - tłumaczy lekarz.

Jednak profesjonalne kamery znajdują się jedynie na niektórych salach. Ale tam, gdzie ich nie było, a podgląd był potrzebny, medycy wymyślili inne rozwiązanie.

- Posługujemy się dziecięcymi nianiami elektronicznymi. Wybrała je nasza lekarka, która sama jest młodą mamą

- mówi ordynator.

Na końcu tego małego korytarza postawione zostały dwie ścianki z drzwiami. To tzw. śluza. Za nią znajduje się już strefa skażona, na której przebywają pacjenci. - Jedno pomieszczenie jest śluzą czystą, do której się wchodzi. Obok jest śluza brudna przez którą wychodzi się ze strefy skażonej - wyjaśnia.

Śluza brudna prowadzi bezpośrednio do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajduje się łazienka. To tam medycy biorą prysznic po ściągnięciu kombinezonów i dopiero wtedy mogą przejść do strefy czystej.

Kombinezon - nieprzyjemny, ale bardzo potrzebny

W trakcie rozmowy z ordynatorem widzimy, jak dwoje medyków ubiera się w kombinezony, by za chwilę przejść do strefy skażonej i zająć się pacjentami.

- Przebranie się w strój zajmuje około 15 minut. Jesteśmy w stanie przebrać się samodzielnie, ale zawsze każdy każdego stara się pilnować, bo czasami, w pośpiechu może coś umknąć. W ciągu dnia przebieramy się kilka razy

- mówi Beata Węgrzyn, pielęgniarka oddziałowa.

I dodaje: - Jedyne utrudnienie, jakie jest w tej obecnej naszej pracy, spowodowane jest właśnie kombinezonem. Pielęgniarki muszą wykonać całą pracę, którą wykonywały wcześniej - podać leki, przygotować sprzęt, umyć pacjenta, nakarmić, zrobić przy nich wszystko, ale robią to w tych rzeczach. Do tego dochodzi woda w butach, zaparowane gogle, pot i duże uczucie dyskomfortu. Po tych czterech godzinach wychodzi się stamtąd jak z sauny.

Przychodzi kolej na nas, by również przebrać się w stroje przypominające bardziej charakteryzacje z filmów science fiction. Nam zajmuje to zdecydowanie więcej niż 15 minut. Co więcej, zajmują się nami cztery osoby. Na początek dostajemy typowe dla personelu medycznego zielone stroje - bluzę i spodnie. Możemy zostać we własnych butach, ale od razu na nie mamy założyć foliowe ochraniacze. Kolejny etap, to maseczka, czepek i rękawiczki. Następnie pora na kombinezony. Każdy z nich jest ogromny i rzeczywiście, można poczuć się w nim jak w worku. Specjalnie zakładane są większe rozmiary, by przypadkiem, podczas ruchu, niczego nie rozerwać.

Po założeniu kombinezonu przychodzi czas na kolejne dwie pary rękawiczek. Dalej duże i ciasne gogle, następnie kaptur na głowę, przyłbica i kolejne ochraniacze na buty, tym razem zakładane na nogawki spodni. Na koniec w ruch idzie brązowa taśma klejąca, którą medycy zaklejają nam wszystkie zamki i miejsca gdzie np. rękawiczki stykają się z rękawami. Nie jest wygodnie, ale tylko tak ubrani możemy przejść przez śluzę i wejść do strefy skażonej.

Nie wchodzić! Strefa skażona!

- Tutaj był gabinet zabiegowy. Obecnie jest to nasz pokój do przechowywania potrzebnego sprzętu, więc stoją tu defibrylator, EKG, itp. Tutaj jest gabinet lekarzy. Tu dawkują leki - opisuje po kolei każde pomieszczenie kierownik oddziału.

W jednym z nich przy blacie stoją 4 osoby. Dopiero podchodząc bliżej zauważa się, że to kobiety. Są tak skupione na swoim zadaniu, że ledwo dostrzegają naszą obecność. Na blacie leżą tacki z strzykawkami, opakowania po lekach, a panie w zaparowanych goglach, kilku parach rękawiczek starają się odpowiednio podzielić tabletki i kroplówki. Napięcie czuć już po wejściu do pokoju. Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie lekkiego chaosu, ale po chwili zauważa się skrupulatność i szybkość działania.

- Oj, nie jest łatwo. Choć trzeba przyznać, że po takim czasie już mamy jakieś swoje sposoby na to. Ale na początku pandemii było nam bardzo trudno. Trzeba było sobie znaleźć inne metody na chociażby wyciąganie tabletek. Najtrudniejsze z tego wszystkiego to ukłucie chorego, żeby np. pobrać krew czy założyć wenflon. Przyłbice i gogle też przeszkadzają. Czasami tak nam wszystko paruje, że musimy na chwilę stanąć do okna, złapać powietrze i mówiąc wprost - odparować - mówi pani Kasia, jedna z obecnych w tym pomieszczeniu lekarek.

Choć ordynator wyznaczył ten poranek na oprowadzanie nas po oddziale, to nawet w trakcie naszej wizyty wiele osób z personelu podchodzi do niego z pytaniami, prośbami o zajrzenie do pacjenta, czy zdawaniem relacji z jakiejś sytuacji. Większość pacjentów leży na wspólnych salach. Ale są też tacy, którzy przebywają w nich zupełnie sami, bo muszą być odizolowani.

- Izolacje są w dwóch przypadkach. Pierwszy - gdy pacjent ma słabą odporność. Wtedy musi być chroniony, żeby bakterie innego pacjenta go nie zaatakowały. Drugi - jeżeli pacjent ma takie bakterie, które mogłyby przejść na innych pacjentów. Na przykład gdy ktoś ma biegunkę zakaźną

- wyjaśnia po chwili dr Marcin Żytkiewicz.

Mija zaledwie 15 minuta naszego pobytu w strefie skażonej, a już odczuwamy, że robi się niekomfortowo. Grzegorz, nasz fotoreporter, zwraca uwagę, że jego widoczność jest coraz gorsza. - Coś mi zaparowało. Nie wiem czy to gogle, czy przyłbica - komentuje.

Ordynator pomaga mu unieść i przetrzeć przyłbicę. Okazuje się, że to jednak wewnętrzna część gogli. Nic nie możemy z tym zrobić, bo gogli w strefie skażonej zdjąć nie można. Mnie z kolei mocno te gogle uciskają.

Przechodzimy dalej korytarzem i dochodzimy do charakterystycznego dla każdego piętra skrzyżowania.

- Tu kiedyś był mój gabinet i sekretariat oddziału. Ale to było dawno temu - śmieje się dr Marcin Żytkiewicz, kierownik oddziału.

Po podłodze ciągnie się przyklejona czerwona taśma, która przypomina, że nadal jesteśmy w strefie skażonej. Dochodzimy do wind. - Każda winda jest opisana, bo musieliśmy wyznaczyć ich przeznaczenie. Jedna służy do przewożenia jedzenia czy materiałów. Inna przeznaczona jest dla wjazdu pacjentów zakażonych. Tą ostatnią z kolei zjeżdżają pacjenci, którzy wyzdrowieli i opuszczają nasz szpital - tłumaczy ordynator.

I dodaje: - Pacjenci trafiają do nas głównie przez oddział ratunkowy. Stamtąd najpierw przyjeżdżają windą w strefie zakaźnej oddziału ratunkowego do piwnicy i dopiero później jadą do kolejnych wind, którymi wjeżdżają na odpowiednie piętro. Tak została wyznaczona strefa brudna, by parter i pierwsze piętro pozostały strefami czystymi i nie dochodziło do krzyżowania się osób zakażonych ze zdrowymi.

Pacjenci z COVID-19 i nie tylko

Po drugiej stronie korytarza znajduje się kolejny, symetryczny oddział chorych. Wchodzimy do jednej z sal. Mimo stojących w niej trzech łóżek, zajęte jest tylko jedno. Okazuje się, że jest to izolatka. Zajmuje ją pacjentka, która trafiła tutaj ze szpitala przy ul. Lutyckiej, z powodu ciężkiej infekcji w jamie ustnej i dużej niewydolności szpiku kostnego.

- Oprócz tego u pani, jeszcze na Lutyckiej, wykryto zakażenie koronawirusem. Ale ono nie było dominującym problemem. Gdyby nie inne schorzenia możliwe, że samo zakażenie koronawirusem przechorowałaby pani w domu - wprowadza nas w historię zdrowia pacjentki ordynator.

Pacjentka to pani Beata. Jak wspomina, wszystko zaczęło się od gorączki i nalotów na migdałach. - Początkowo zakładano, że to angina, ale nalot zaczął przechodzić także na dziąsła i całą buzię. Po tygodniu miałam tak złe wyniki krwi, że od razu trafiłam do Szpitala Wojewódzkiego. Było bardzo źle - opowiada. - Tam spędziłam niecały tydzień, a następnie przewieziono mnie tu, gdzie jestem prawie dwa tygodnie. Ale już czuję, że wyszłam na prostą.

Odporność pani Beaty była bardzo słaba, dlatego zakażenie koronawirusem stanowiło dla niej zagrożenie życia. Stąd właśnie decyzja o przetransportowaniu pacjentki do szpitala przy ulicy Szwajcarskiej.

- Pierwszy test, który miałam zrobiony jeszcze na SOR-ze przy ulicy Lutyckiej wyszedł negatywny. Wtedy akurat lekarz powiedział mi, że gdybym miała COVID-19, to mogłabym już nie żyć. Dlatego tym bardziej przeraziłam się, gdy po dwóch dniach kolejny test dał już wynik pozytywny

- mówi pani Beata.

I dodaje: - Teraz już czuję się naprawdę dobrze, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Skupiam się na myśleniu, że już niedługo stąd wyjdę.

Idziemy dalej. Na korytarzu wciąż mijamy lekarzy i pielęgniarki, którzy pędząc zostawiają za sobą jedynie odgłos szeleszczących kombinezonów.

Na drzwiach do sal wiszą kartki z numerami do najważniejszych osób na oddziale. W kolejnej z nich leży trzech mężczyzn. Jednemu humor zdecydowanie dopisuje.

To Pan Edward, który do szpitala trafił około dwa tygodnie temu. - Ja to bym już stąd uciekł - odpowiada żartobliwie na pytanie ordynatora o samopoczucie. Oprócz zakażenia koronawirusem, pan Edward cierpi na niewydolność nerek, dlatego w szpitalu jest dializowany. Doktor wypytuje go o badania, które wykonano mu od rana. - To jak się czuję teraz, a jak czułem się na początku, to jest niebo a ziemia. Kolosalna różnica. Zaczęło się od lekkich duszności i bardzo dużego zmęczenia. Mimo tego dalej chodziłem do pracy. Jednak przez kilka dni nic mi się nie polepszało. Dlatego stwierdziłem, że to już nie są żarty. Poszedłem do lekarza, który po zrobieniu badań stwierdził, że zdecydowanie nadaję się już do szpitala - wspomina pan Edward.

I dodaje: - W połowie października trafiłem do szpitala w Obornikach. Ale potrzebowałem dializ, dlatego szukano szpitala, w którym mógłbym być dializowany. I tak jestem tutaj. Jest dobrze, jestem bardzo zadowolony z opieki i to absolutnie nie jest powód chęci do ucieczki.

Idąc dalej korytarzem mijamy kolejną osobę w kombinezonie. - Ewa, to ty jesteś? - pyta niepewnie ordynator.

Pani Ewa jest oddziałową fizjoterapeutką. Jej rolą jest przede wszystkim pomaganie pacjentom w oddychaniu. - Płuca są pierwszym organem zaatakowanym przez koronawirusa, więc moim zadaniem jest robienie z pacjentami ćwiczeń oddechowych. Oklepywanie, ćwiczenie oddechu i odpowiednie przygotowanie pacjentów do podłączenia ich pod aparatury wspomagającej oddychanie - tłumaczy fizjoterapeutka.

W kolejnej sali trafiamy na ciekawy zbieg okoliczności - leży tam trzech mężczyzn o imieniu Jan. Jeden z nich trafił tu po pobycie w innej placówce.

- Wcześniej byłem w szpitalu HCP, z powodu zatrzymywania się wody w organizmie. Niestety, podczas pobytu tam zostałem zakażony koronawirusem. Wróciłem do domu na kwarantannę, ale po kilku dniach z powrotem zacząłem mieć problemy z sercem i znów zbierała mi się ta woda. Wtedy też zadzwoniłem po pogotowie, które przywiozło mnie tutaj - opowiada pan Jan. - Ale ten mój koronawirus jest w sumie bezobjawowy.

Jak wydostać się ze strefy skażonej?

Mija prawie godzina od naszego wejścia do strefy zakaźnej. Czuje po sobie, że zaczyna być mi już trochę duszno. Grzegorz ma coraz bardziej zaparowane gogle. Decydujemy się na wyjście.

To jednak, jak się okazuje nie jest wcale takie proste. Na początku strefę opuszcza ordynator, który każe nam poczekać. Wchodzi do śluzy, gdzie ściąga swój kombinezon i całe wyposażenie, po to, by za chwilę ubrać na siebie nowy.

- Musiałem to zrobić, żeby móc pomagać państwu przy ściąganiu tych ubrań. A do tego trzeba mieć wszystko czyste - mówi po otwarciu drzwi do śluzy.

Lekarz zaprasza nas kolejno. Pierwsze ściągane są dwie pary rękawiczek. Trzecia musi jeszcze zostać. Następnie ordynator zdejmuje nam kombinezon, z każdym ruchem wykręcając jego wewnętrzną stronę do zewnątrz. Kombinezon ląduje na wcześniej położonym na podłodze worku. Teraz możemy ściągnąć z siebie gogle, maskę i drugą parę ochraniaczy na buty. Jako ostatnie w koszu lądują trzecie rękawiczki. W zielonym ubraniu wychodzimy ze śluzy brudnej, przechodząc bezpośrednio do pomieszczenia z łazienką, gdzie trzeba wziąć prysznic.

Medycy w stresie próbują się wzajemnie wspierać

Na oddziale internistycznym powody hospitalizacji pacjentów są różne. Niektórzy są tu wyłącznie z uwagi na COVID-19, jednak zdecydowana większość, to pacjenci, którzy z powodu innych chorób nie mogą być w żadnym innym szpitalu. Co więcej, koronawirus nie omija też personelu. Na oddziale internistycznym od początku pandemii zakażonych było około 20 procent lekarzy, oraz 11 z 32 pracujących tu pielęgniarek. Część personelu była też leczona w szpitalu.

- To powoduje też, że ludzie, którzy tutaj pracują się boją. Trzeba to jakoś zrównoważyć. Z jednej strony musimy tu pracować i pomagać pacjentom, a z drugiej trzeba zabezpieczyć się na tyle, żeby nikomu nic się nie stało. A zwróćmy uwagę, że te zakażenia wśród personelu często występują w parach - jeżeli jedna osoba się zakazi, to za chwilę te, które miały z nią kontakt też będą zakażone. Musimy nad tym umiejętnie panować, żeby nie skończyło się tak, że oddział zostanie bez personelu

- tłumaczy ordynator.

Medycy nie ukrywają, że strach, to nie jedyne emocje, jakie towarzyszą im od marca. Do tego dochodzi także stres, a codzienny widok przebiegu choroby i śmierć pacjentów tego nie ułatwiają.

- To oczywiście sprawa bardzo indywidualna. Ale staramy się dużo rozmawiać. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie wolno nam okazywać słabości i niepokoju wśród pacjentów. Dyrekcja zapewnia nam również dostęp do psychologa, ale w dużym stopniu musimy radzić sobie sami - mówi pielęgniarka oddziałowa Beata Węgrzyn.

I dodaje: - Jako szefostwo, musimy przekazywać personelowi jak najwięcej pozytywnej energii. Traktujemy się jak taka rodzina, rozmawiamy o wszystkich problemach. Ten krótki czas, który mamy pomiędzy wejściami do pacjentów, przeznaczamy na to, żeby wypić dużą ilość wody i przede wszystkim rozmawiać, np. o przyszłych wakacjach i o tym, jak to będzie, gdy to już się skończy. To trochę poprawia nasze nastroje i napawa optymizmem.

-------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?

Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus

Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.

Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Nicole Młodziejewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.