Aleksandra Czyżniewska

„Macie się w ciągu pół godziny spakować i wynosić” - usłyszała bohaterka opowieści. Tak zaczęła się tułaczka jej rodziny

Pani Michalina, wówczas Jurekówna ze swoimi uczniami w szkole w Myśliwcu, w powiecie wąbrzeskim. Często ciepło wspominała pracę z dziećmi w Myśliwcu, Fot. Archiwum rodzinne Pani Michalina, wówczas Jurekówna ze swoimi uczniami w szkole w Myśliwcu, w powiecie wąbrzeskim. Często ciepło wspominała pracę z dziećmi w Myśliwcu, serdeczność mieszkańców i dobre rezultaty nauczania dzieci
Aleksandra Czyżniewska

Pani Aleksandra Czyżniewska, autorka tej opowieści, jest rodowitą torunianką, ale swoje zawodowe życie związała z Opolem. Po latach wróciła do Torunia.

Mam nadzieję, że moja opowieść zainteresuje Czytelników Albumu. Usłyszałam ją od córki kobiety, która przed wojną ukończyła seminarium nauczycielskie w Toruniu i skierowana została do pracy oświatowo-kulturalnej na Pomorzu w roku 1921.

Sielskie życie

Pani Michalina Starzykowa (z domu Jurek), bo o niej mowa, urodziła się w roku 1900 w miejscowości Kozowa koło Tarnopola. Lata szkolne spędziła w Kałuszu. Jako młoda dziewczyna poznała okropności I wojny światowej.

Do roku 1927 pani Michalina pracowała na Pomorzu, ale po wyjściu za mąż za Jana Starzyka, równolatka, urodzonego w Tarnopolu, walczącego w legionach Piłsudskiego, przeniosła się z mężem do Kałusza, gdzie jej ojciec był zawiadowcą stacji kolejowej. W Kałuszu zresztą młodzi się poznali i tu Jan Starzyk zatrudnił się w Kopalni Soli Potasowej, ale pracował na powierzchni, zajmował się maszynami rolniczymi. Urodziło im się troje dzieci: Romana, Jurek i Kazio.

Młodzi mozolnie budowali dom, uprawiali ogrody, sady i tak się dorabiali. Jak opowiadała mi pani Romana, radośnie upływały lata dzieciństwa, pod opieką kochających i opiekuńczych rodziców.

W domu wciąż rozbrzmiewała muzyka. Ojciec grał na skrzypcach. Mama miała piękny głos. Dzieci też były kształcone muzycznie, grały na różnych instrumentach. Mimo codziennej pracy rodzice znajdowali czas na pracę społeczną. Mama była instruktorką upraw rolniczych i pracowała w kole gospodyń wiejskich. Oboje brali też udział w pracach Sokoła i Strzelca. Na przykład w jasełkach uczestniczyła cała rodzina.

Tak było do 1939 r. Jana Starzyka powoływano kilkakrotnie na manewry. Rodzina uważała, że to sprawa rutynowa, szkolenie.

Łomot nad ranem

- W sierpniu ojciec dostał wezwanie mobilizacyjne, z rozkazem natychmiastowego stawienia się w jednostce - opowiadała pani Romana. - Zabrał swój ekwipunek żołnierski, trzymany w pogotowiu i odszedł. Już 1 września walczył w obronie Lwowa. Mama płakała przerażona samotnością i odpowiedzialnością za nas troje. 17 września weszli do Kałusza Rosjanie. W tym czasie zaczęli wracać koledzy ojca, którzy brali z nim udział w walkach i mówili, że chyba zginął. Ale ojciec wrócił którejś nocy, ubrany w łachmany. Zapukał cichutko. Opowiadał, że w Stryju Rosjanie internowali ich w jakiejś szkole i stamtąd uciekł. Po rynnie, po gzymsach. Byliśmy razem. Aż przyszedł ten pamiętny dla nas dzień 10 lutego 1940 r. Nad ranem usłyszeliśmy łomot do drzwi. Enkawudzista z dwoma milicjantami Ukraińcami dobijali się wrzeszcząc „Otkroj!”. Wpadli do środka, zaczęli rewizję. Kłuli bagnetami ściany, zrzucali obrazy, grzebali w popielniku, szukając broni, którą, jak twierdzili, ojciec schował. Oskarżyli go o wrogość do Związku Radzieckiego. Postawili pod ścianą, a nam odczytali wyrok: „Macie się w ciągu pół godziny spakować i wynosić”.

W ogólnym chaosie moja mama zaczęła się pakować. Zabierała foremki do ciasta, jakieś tortownice, zupełnie zbędne przedmioty. Ukraińcy, którzy znali moich rodziców, zaczęli jej pomagać w zabieraniu najpotrzebniejszych rzeczy, ciepłych okryć, żywności. Do mnie enkawudzista powiedział: „Nie bój się, pojedziesz w kulturnyj kraj”.

Zawieźli nas na stację do już przygotowanych wagonów kolejowych, bydlęcych. Nie pamiętam, kiedy to było, chyba w marcu - przyjechaliśmy na miejsce. Otworzyli wagony. Moja mama, kiedy wysiadła, była zupełnie siwa. Nikt jej nie mógł poznać.

Zawieźli nas dalej w tajgę, już na płozach. Na polanie, gdzie nas dowieźli, zobaczyliśmy opuszczone baraki bez szyb, naokoło 4 wieże strażnicze, resztki drutów. To był obóz poprzednio zamieszkały przez jakichś więźniów. Potem dowiedzieliśmy się, że tu zesłano w latach 1934-1938 kilkaset bogatych rodzin ukraińskich. Prawie wszyscy pomarli. Znajdowaliśmy listy, pożegnania, prośby, żeby dać znać bliskim o ich losie. Było nas blisko czterysta osób. Część rodzin polskich, część ukraińskich. To byli Ukraińcy, którzy czuli się Polakami i za to zostali wywiezieni. Ale Polacy nie upadali na duchu. Modlili się , wspomagali. Moja mama napisała modlitwę , ogólnie przez Polaków powtarzaną:

„O Chryste, Chryste nasz,

Przyjmij modły przez nas słane wzwyż,

A może też nam dasz

tak cicho znosić krzyż.

Tyś jest dobroci wzorem,

Tyś anioł, co koi łzy,

gdy życie swym toporem

chce nieszczęść niecić skry…

Trafili do Iranu

O dalszych losach pani Michaliny i jej rodziny, o tym jak trafili do Iranu, napiszemy za tydzień.

Aleksandra Czyżniewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.