red

Marsz równości, bój o ulicę Łupaszki, dominacja PiS w województwie podlaskim. Najważniejsze wydarzenia 2019 roku

Zgromadzeni na trasie marszu równości kontrmanifestanci usiłowali zakłócić zgromadzenie. Rzucali w kierunku jego uczestników inwektywy, petardy, kamienie, Fot. Wojciech Wojtkielewicz Zgromadzeni na trasie marszu równości kontrmanifestanci usiłowali zakłócić zgromadzenie. Rzucali w kierunku jego uczestników inwektywy, petardy, kamienie, jajka i szklane butelki. Policjanci musieli użyć gazu. Kilkanaście najbardziej agresywnych osób zostało zatrzymanych na miejscu
red

Hegemonia PiS w Podlaskiem, przejęcie sterów w partii przez Dariusza Piontkowskiego potwierdzone podwójną wygraną wyborczą, porażki Bernadety Krynickiej i Bożeny Kamińskiej, ale też utrata nadzoru nad policją przez Jarosława Zielińskiego - tak wyglądał 2019 rok u podlaskich polityków. Plus brzemię, które po sobocie 20 lipca i marszu równości, dźwiga Białystok,

Rok 2019 naznaczony był podwójną elekcją. W maju wybieraliśmy europosłów, w październiku parlamentarzystów. Z obu tych potyczek z tarczą wyszło Prawo i Sprawiedliwość. Statystyka dobitnie pokazuje, że w regionie od lat podąża od dominacji do hegemonii. Choć ten długi marsz został z lekka wyhamowany przez powrót do Sejmu lewicy, ludowców i prawicowych konfederatów. Jesienią PiS poparło aż 270 tys. wyborców - o prawie 70 tys. więcej niż w majowych eurowyborach. Tyle że w odróżnieniu od tamtego głosowania, to z 13 października nie przełożyło się na dodatkowe mandaty. I to jest ta łyżka dziegciu w beczce miodu. Przez to niektórzy działacze partyjni musieli obejść się smakiem.

Trudne rozstania

Największą przegraną była Bernadeta Krynicka, która pod względem zdobytych głosów zajęła dziewiąte miejsce na partyjnej liście, ale pierwsze niedające ponownego mandatu. Przez ostatnie cztery lata brylowała na Wiejskiej. Nie tylko ze względu na kolory swoich kreacji, ale i bardzo ostry język wobec konkurentów. Na trwale w annałach Sejmu zapisała się jej postawa i reakcja wobec osób niepełnosprawnych i ich opiekunów, którzy pikietowali w parlamencie. A przede wszystkim słynne zdjęcie, na którym widać, jak posłanka odchodzi z zaciętą miną od protestujących.

W takim też stylu pożegnała się z Wiejską. - Cieszę się, że nie będę zasiadać w ławach sejmowych z Jachirą (warszawska posłanka KO) - mówiła na odchodne łomżyńska posłanka. Po kilku tygodniach wróciła tam, skąd ruszyła do wielkiej polityki - do szpitala wojewódzkiego. Ale już nie jako szeregowa pielęgniarka, ale kierownik działu kontraktowania i nadzoru świadczeń medycznych. Mówi się też, że niewykluczone, iż wkrótce może zająć nawet stanowisko dyrektora placówki, bo dotychczasowy zrezygnował z funkcji.

Po ośmiu latach z Wiejską pożegnała się też Bożena Kamińska z PO. Suwalska posłanka od lat toczyła walkę - z policją w tle - z Jarosławem Zielińskim, od 2015 roku wiceministrem odpowiedzialnym za służby mundurowe. Co prawda suwalski poseł PiS dostał się po raz kolejny na Wiejską, i to z rekordowym poparciem, ale w końcówce roku utracił bezpośredni nadzór najpierw nad policją, a potem nad całą mundurówką. Po czterech latach przestał być wiceministrem spraw wewnętrznych. Ale co się napatrzył na konfetti rzucane z helikoptera podczas Święta Niepodległości w Augustowie i na tańce hawajskie, tego nikt mu nie odbierze. Na otarcie łez pozostały byłemu wiceministrowi kurtuazyjne słowa pocieszenia i uznania wypowiedziane przez premiera Mateusza Morawieckiego podczas listopadowej wizyty w Białymstoku. Chociaż, jak pokazało grudniowe święcenie radiowozów podlaskiej policji, nadal na takich wydarzeniach odgrywa pierwsze skrzypce.

Jesienne wybory zakończyły też krótką przygodę parlamentarną Tomasza Cimoszewicza (PO) oraz znacznie dłuższą Jana Dobrzyńskiego. Były wojewoda i dwukrotny senator rzucił wyzwanie swojemu matecznikowi i wystartował w opozycji do PiS. Po raz kolejny okazało się jak słono kosztują iluzje w polityce (podobnie było rok temu w przypadku Tadeusza Arłu-kowicza, który w wyborach na prezydenta Białegostoku rzucił wyzwanie Tadeuszowi Truskolaskiemu), a upadek polityczny może być znacznie bardziej bolesny niż fizyczny.

Nowe życie w Brukseli

W zupełnie innej tonacji rok kończy wieloletni przyjaciel byłego senatora - Krzysztof Jurgiel. Co prawda na przełomie stycznia i lutego, po latach panowania w podlaskim PiS, były minister rolnictwa przestał kierować regionalnymi strukturami, ale po zdobyciu mandatu europosła stał się zupełnie innym politykiem. Dla Krzysztofa Jurgiela było to znacznie trudniejsze wyzwanie niż w przypadku Tomasza Fran-kowskiego z PO/KO. Co prawda były napastnik Jagiellonii nie bez kozery został w czasie kariery boiskowej okrzyknięty łowcą bramek, ale do wielkiej polityki wchodził jako żółtodziób. Tyle że będąc jedynką na liście miał pewny mandat w kieszeni, a były minister rolnictwa - jako dwójka - musiał ponadto radzić sobie także z partyjną jedynką - Karolem Karskim. Ostatecznie obaj politycy PiS zdobyli mandat, ale to Krzysztofa Jurgiela Bruksela odmieniła nie do poznania.

Na luzie potrafi nie tylko krytykować działania wobec ASF, ale i udostępnić swoje ogrodzenie na plakat wyborczy konkurenta własnej partii. Co więcej, po latach politycznego polowania na Tadeusza Truskolaskiego, teraz nie stroni w Brukseli od wspólnego zdjęcia z prezydentem Białegostoku. Na dodatek okazuje się, że jego niezrealizowany pomysł budowy płotu (na granicy z Białorusią) przeciwko dzikom nie był taki chybiony, skoro teraz Niemcy w ten sam sposób chcą bronić się przed zarazą i odgradzają się od Polski.

Czytaj też:Podlaski JFK w Brukseli

Saper na polu minowym

Największym tegorocznym wygranym nie tylko w PiS, ale i w regionalnej polityce jest ten, który zastąpił Krzysztofa Jurgiela w roli pełnomocnika regionalnych struktur partii. Został też jedynym konstytucyjnym ministrem z woj. podlaskiego w rządzie. Trzeba przyznać, że Dariusz Piontkowski - przejmując balast ministerstwa edukacji po Annie Zalewskiej - popisał się dużą odwagą i odpowiedzialnością (choć z drugiej strony - prezesowi się nie odmawia, dopiero nowy szef NIK Marian Banaś zakrzywił tę optykę). Do tej pory powszechnie uważało się, że to minister zdrowia zazwyczaj stąpa po polu minowym. Tymczasem od czerwca 2019 r. w roli sapera występuje minister edukacji Dariusz Piontkowski. A min nie brakowało, także na regionalnym polu partyjnym. Naliczyliśmy dwie miny wyborcze. Pierwsza to sytuacja kryzysowa po śmierci Kornela Morawieckiego, pierwotnego kandydata na senatora w okręgu łomżyńsko-suwalskim i rejestracja w ostatniej chwili kolejnego kandydata - Marka Komorowskiego, która stała się pretekstem do protestu wyborczego po jego wygranej. Druga to konieczność zapewnienia mobilizacji elektoratu dla Mariusza Gromki w białostockim okręgu do Senatu, tak, by głosy nie odpłynęły na korzyść Jana Dobrzyńskiego. Z obu tych wyzwań Piontkowski wyszedł obroną ręką, podobnie jak z kryzysu marszałkowskiego z przełomu stycznia i lutego.

Czytaj też: Żale nauczycieli

Po tym jak Piontkowski zastąpił w fotelu pełnomocnika Jurgiela, marszałek Artur Kosicki złożył - ledwo co wywalczoną - buławę. Zresztą okupioną początkową stratą przez partię fotela szefa sejmiku (był nim Karol Pilecki z KO), będącą pokłosiem rokoszu przy dzieleniu stanowisk. Taka „autolustracja” na progu urzędowania, w celu potwierdzenia dalszej legitymacji, poraziła nawet partyjną centralę z Nowogrodzkiej. Ostatecznie i z tego incydentu Piontkowski wyszedł obronną ręką. Podobnie jak z eurowyborów i elekcji parlamentarnej, choć w przypadku tej ostatniej z niedosytem. Co prawda status quo zostało obronione, ale rekordowe poparcie w głosach nie przełożyło się na dodatkowe mandaty.

Paradoksalnie wyszło na to, że jeśli chodzi o otwartość na zmianę wieloletniego lidera, to PiS okazał pod tym względem bardziej modernistyczny niż jego główny konkurent. To, na ile ta odnowa okaże się rzeczywiście dobrą zmianą, zależy od tego, czy Piontkow-skiemu uda się pozbyć dziedzictwa swojego poprzednika i w jakim stylu tego dokona. Bo nie brakuje pokus, by w wojskowym drylu pokazać swą władzę. To, że pochodzi ona na razie z woli Jarosława Kaczyńskiego, a nie z wyboru, nie ma żadnego znaczenia.

Na razie Dariusz Piontkowski kończy rok z tarczą. W odróżnieniu od wieloletniego lidera PO Roberta Tyszkiewicza, który stanął pod powyborczym pręgierzem. Część środowiska obarczyła go winą za zdobycie przez podlaską PO tylko trzech mandatów. Krytycy wskazywali, że sromotnie przegrał z drugim na liście Krzysztofem Truskolaskim. Krytykowano też jego styl przywództwa. Najdobitniej wyraził to na Twitterze Tomasz Cimoszewicz pisząc: „Ten człowiek tak się skupił na „odstrzeleniu” mnie, że skasował aż dwoje posłów” (sam był beneficjentem podobnego przesilenia w 2015 roku, kiedy to odpadł Damian Racz-kowski). Z kolei związana z KOD-em Dorota Zerbst pytała: „ile trzeba jeszcze położyć kampanii, aby otrzeźwieć?”.

Tyle że w ciągu ponad 15 lat bytności w szpicy podlaskiej polityki Robert Tyszkiewicz już nieraz pokazał, że gdy opadnie kurz bitewny, nadal dzierży palmę pierwszeństwa w Platformie.

Trio, czyli kwartet wędrowniczków

Do grona tegorocznych zwycięzców w podlaskiej polityce trzeba zaliczyć też partyjnych wędrowniczków. Są nimi posłowie, którzy zaczynali w poprzedniej kadencji pod innym szyldem, by w jej trakcie zmienić barwy i sztandary. Oni musieli udowodnić, na ile uzyskane w 2015 roku zaufanie było wykładnią poparcia dla listy (zajmowali na niej pierwsze miejsca), a na ile dla nich samych. A jeśli bardziej to drugie, to czy zmiana partyjnej barwy nie przekreśli szans na reelekcję.

Do tej grupy oprócz Krzysztofa Truskolaskiego (w 2015 lider Nowoczesnej) należą Adam Andruszkiewicz (w 2015 lider Kukiz 15) i Mieczysław Baszko (w 2015 lider PSL). To egzotyczne trio zaprzeczyło poniekąd tezie, że liczy się pierwsze miejsce na liście. Przy czym wynik, który osiągnęli zarówno Krzysztof Truskolaski, jak i Adam Andruszkiewicz robi wrażenie. Do tego trio należy dorzucić jeszcze Eugeniusza Czyk-wina, starego sejmowego wyjadacza, który po przerwie wrócił na Wiejską. Ale już nie jako reprezentant SLD, ale Platformy Obywatelskiej/ Koalicji Obywatelskiej. Bo to ona przygarnęła pod swoje skrzydła kolejnego reprezentanta środowiska prawosławnego.

Czytaj też: Honorowy tytuł pośmiertnie

Honorowy obywatel Białegostoku

W sferze symbolicznej dla środowiska mniejszościowego rok 2019 był wyjątkowy. Arcybiskup Jakub - jako pierwszy duchowny prawosławny - otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Białegostoku. Z kolei Adam Musiuk został czwartym zastępcą prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolas-kiego. Nominacja ta była pokłosiem bardzo dobrego wyniku, jaki Forum Mniejszości Podlasia uzyskało w wyborach samorządowych w 2018 roku.

Choć liczebnie zmniejszyła jego „stan posiadania“ w radzie miasta, co z kolei miało swój skutek jakościowy, który najdobitniej widać w braku uzasadnienia do nadania nazwy ul. Podlaskiej zamiast ul. mjr Zygmunta Szendzielarza Łupaszki. Stało się to podstawą (abstrahując od powodów historycznych) do zakwestionowania zmiany patrona przez wojewodę podlaskiego.

Zło popłynęło z miasta miłosierdzia

Batalia o Łupaszkę była jednym z tych wydarzeń, przez pryzmat których na Białystok patrzyła cała Polska. Jeszcze większą rysę zostawił na wizerunku miasta lipcowy marsz równości, a właściwie ataki na uczestników tego marszu.

Brzemię, które po sobocie 20 lipca musiał dźwigać Białystok, okazało się znacznie pokaźniejsze od tego, które było pokłosiem przemarszu z kwietnia 2016 roku, kiedy to ulicami Białegostoku pod zielonymi sztandarami maszerował ogólnopolski ONR świętujący rocznicę powstania. Zdjęcia lipcowych scen ze stolicy Podlaskiego obiegły nie tylko krajowe media i rykoszetem przyczyniły się do ugruntowania skrajnie niekorzystnego wizerunku naszego miasta.

Od tamtej pory, gdziekolwiek w Polsce wydarzył się incydent o podłożu skrajnie ksenofobicznym, od razu przywoływano stolicę Podlaskiego jako siedlisko wszelkiego zła i wylęgarni skrajnych elementów. Z przypiętą wtedy łatką do tej pory trudno było się Białemustokowi rozstać. Od 20 lipca 2019 roku w zasadzie stało się to niemożliwe.

O Białymstoku znowu mówi się jako o wylęgarni skrajnych elementów. Słyszeliśmy, że stolica województwa podlaskiego mentalnie leży na Białorusi. Pojawiły się nawet emblematy z nazwą miasta, w którą wpleciona była swastyka. To cena, jaką przyszło zapłacić za ekscesy, do których doszło podczas marszu równości. Oznacza to zaprzepaszczenie całego dorobku, który z takim mozołem został wypracowany, by pokazać, że miasto jest otwarte i wielokulturowe.

Czytaj też: Pięć lat za połamany obojczyk

Bo nikt w Polsce czy w świecie nie zastanawiał się nad tym, z jakiej opcji jest prezydent, a z jakiej marszałek, kto rządził miastem, a kto województwem. I kto bardziej przyczynił się do tego, co podczas marszu zaszło. Na nic zdały się głosy płynące od decydentów partii rządzącej, które były znacznie łagodniejsze od retoryki podlaskich działaczy partii. Na nic koncyliacyjne stanowisko episkopatu po marszu zupełnie odmienne od „non possumus”, które popłynęło przed marszem z białostockiego Kościoła. Na nic milczenie Kościoła prawosławnego, które nie było złotem. Na nic zapewnienia prezydenta, że był „w prawie“ i zrobił wszystko, co mógł, W przekazie medialnym, który lotem błyskawicy obiegł świat, liczyło się jedno: zło popłynęło z miasta miłosierdzia.

A zło pokazało swoją w gruncie rzeczy zwyczajność, powszechność, normalność. I że uosabiający je człowiek nie musi być „zwyrodnialcem w ludzkiej skórze”. Bo symbolem tej banalności stała się żółto-czerwona koszulka poszukiwanego przez policję agresora czy ojciec, który prowadził dziecko w wózku w roli żywej tarczy przed policją.

Czytaj też: I znowu każdy ma swój Białystok

Skutki tego, co wydarzyło się w lipcową sobotę, stały się dla Białegostoku piętnem na lata. W dyskursie publicznym znowu odżyło powiedzenie „każdy ma swój Białystok” (po raz pierwszy ukute przez Jacka Żakowskiego jako próba wyjaśnienia, dlaczego prowincja amerykańska poparła w wyborach prezydenckich Donalda Trumpa).

Tęczowy Białystok nagrodzony

Na gruncie miejskim przełożyło się to na ochłodzenie relacji między tronem a ołtarzem. Jak bardzo zostały zamrożone relacje między prezydentem Tadeuszem Truskolaskim i abp Tadeuszem Wojdą można było przekonać się nie tylko 28 października (obaj wtedy obchodzą imieniny), ale także podczas wigilii miejskiej. Brak prezydenta na tym wydarzeniu - choć oficjalnie z powodu wyjazdu - był bardzo wymowny. Jeśli ani wspólny patron św. Tadeusz Juda (orędownik spraw beznadziejnych), ani możliwość podzielenia się opłatkiem nie były w stanie zasiać ziarna przebaczenia i pojednania, to pokazuje skalę podziału.

Podobnie jest z relacjami na linii prezydent Białegostoku - marszałek woj. podlaskiego. Wzajemnie animozje przełożyły się nawet na sferę rozrywki, kiedy to organizowany przez prezydenta koncert na stulecie województwa poprzedzał tylko o dobę festiwal Disco pod Gwiazdami odbywający się pod patronatem marszałka.

Na uwarunkowania regionalne nakłada się ponadto konflikt ogólnopolski, którym podlascy akolici obu stron próbują żonglować w swojej retoryce. Do tego stopnia, że dla jednych podwyżki cen śmieci to wina zaniechań rządu Donalda Tuska z 2011 roku, dla drugich - podwyżkę cen biletów wymusiła polityka rządu PiS. W obronie swoich racji nie widzą jak bardzo przyjmują optykę przeciwników, za którą odsądzają ich od czci i wiary. A przeciętny białostoczanin czy Podlasianin staje się kozłem ofiarnym i dostaje po kieszeni. Jak nie z jednej, to z drugiej strony.

I tak dźwigając brzemię minionych dwunastu miesięcy wchodzimy w nowy rok. Trzeba mieć nadzieję, że będzie lepszy, bo w końcu jest wyjątkowy, przynajmniej pod względem numeracji - będzie miał dwie takie same liczby: 20 i 20. Następny taki - dopiero za ponad 100 lat, kiedy to kalendarze pokażą nam rok 2121

red

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.