Mieli swoje pięć minut sławy. Co zostało z miasta marzeń? [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Cogiel/Rajmund Wełnic
Rajmund Wełnic

Mieli swoje pięć minut sławy. Co zostało z miasta marzeń? [ZDJĘCIA]

Rajmund Wełnic

Po 18 latach wracamy do telewizyjnego Miasta marzeń. Sam program okazał się klapą, ale odcisnął mocne piętno na życiu mieszkańców Czaplinka. I wspominają go do dziś.

Wiosna 2005 roku, Telewizja Polska - na fali sukcesu, jakim okazał się w konkurencyjnej stacji Big Brother, postanawia wystartować ze swoim własnym reality show Miasto marzeń. A właściwie dwa miasta: Czaplinek na Pojezierzu Drawskim i Lesko w Bieszczadach.

Pierwowzorem Miasta marzeń było Artern, mieścina w Niemczech Wschodnich, która po upadku muru berlińskiego pogrążyła się w bezrobociu i beznadziei. Tam powstała niemiecka edycja programu, który bił rekordy oglądalności i faktycznie pomógł w rozwoju miasta. Po jego emisji co weekend odwiedzało je kilka tysięcy Niemców.

W polskiej wersji nieco zmodyfikowano założenia, dodając przede wszystkim element rywalizacji między dwoma miastami odległymi od siebie o dziewięćset kilometrów. Takie skrajne porównanie.

Bez słowa przesady można powiedzieć, że na kilka miesięcy program wywrócił życie mieszkańców Czaplinka do góry nogami. Do tego stopnia, że jeszcze dziś, po bez mała dwóch dekadach, rozpala on wśród mieszkańców żywe emocje. I - co tu ukrywać - raczej nie najlepsze.

Celebracja biedy nie przyciągnęła widzów

Co poszło nie tak? Także od strony telewizyjnej, bo pomysł nie chwycił. Po kilkumiesięcznej emisji Miasto marzeń nie wróciło już na antenę. A przecież dziś każda telewizja ma po kilka podobnych reality show emitowanych przez całe lata i milionowa publiczność śledzi koleje losów „zwykłych ludzi” z wypiekami na twarzy.

Od strony organizacyjnej projektowi nic zarzucić nie można było. Potęga krajowej telewizji, uznane gwiazdy - prowadzącymi zostali Tomasz Kammel w Czaplinku i Magda Olszewska w Lesku. Superpasmo tuż po Teleexpressie. Nawet firma producencka była najlepsza z możliwych, bo opromieniona sukcesem Big Brothera.

Skrzyżowanie telenoweli dokumentalnej, reality show i rozrywki miało zmienić Lesko i Czaplinek, dwa miasteczka na przeciwległych końcach Polski. Dzieli je 900 kilometrów i spore różnice kulturowe. Wtedy łączyła bieda, wielkie bezrobocie i przepiękna przyroda.

- To nie będzie turniej miast, w którym ludzie na czas obierają ziemniaki lub przeciągają linę - zapewniał Andrzej Godlewski, ówczesny szef publicystyki w TVP 1.

- Nie wiem, skąd i dlaczego, ale przyszedł mi do głowy motyw, jakim może kierują się twórcy programu: chęć spłacenia swoistego długu, jaki mają wielkie aglomeracje, Warszawa zwłaszcza, wobec miasteczek i regionów, które na transformacji nie skorzystały tak jak one. Zapomniane, z dala od rządzących, wciąż czekają na swoją szansę. Może dadzą im ją eksperci, którzy mają w telewizyjnym studiu podpowiadać, jak przekuć w czyny dobre pomysły. Nie damy gotowych recept, jak to zrobić, razem je stworzymy - mówił wtedy na naszych łamach Andrzej Wilk, szef rady ekspertów.

- Chcemy się wsłuchać w wasz głos i wspólnie zrobić coś, co da impuls do rozwoju.

Kulisy klapy zdradzała ówczesna prasa. Że oglądalność od początku nie powalała (spadła z 2,7 do 2 mln widzów), że TVP długo broniła się przed proponowanym jej formatem, wytykając jego liczne niedociągnięcia i - co nie mniej ważne - koszty. Że zawiodła i realizacja, i sposób przedstawiania losów bohaterów, że rwały się wątki opisujące ich historie, że widzowie nie mogli się z nimi utożsamiać. Pada nawet sformułowanie o „celebracji biedy”. I że jedynym sposobem na wyjście z niej dla mieszkańców takich miasteczek jest emigracja lub czekanie na pomocną dłoń z zewnątrz. A to fatalna diagnoza i jeszcze gorsze przesłanie, głównie dla mieszkańców miasteczek, z których prędzej czy później (w tym wypadku prędzej) ekipy z kamerami wyjadą. A żyć trzeba dalej.

Intencje były zacne, a wyszło jak wyszło...

Nauczycielka Alina Karolewicz była jedną z bohaterek Miasta marzeń. Kiedyś poprosiła swoich uczniów, aby dowiedzieli się, skąd przyjechali na te ziemie ich dziadkowie. Potem miasta i wsie przodków czaplineckich uczniów zaznaczała na mapie czarnymi punktami. Okazało się, że usiane nimi były całe Kresy, ale sporo też rozsianych jest po całej Polsce. Pani Alina założyła wówczas zespół Kotelioty, który a’capella (bez akompaniamentu) wykonuje dziwnie, a jednak znajomo brzmiące pieśni kresowe polsko-rusińsko-litewskie. I wierna tej muzyce pozostała do dziś, choć nazwa jej zespołu ocalała już tylko w adresie poczty e-mailowej.

- Co do samego programu, mam negatywne odczucia, bo czułam, że jego twórcy nami manipulowali, a nasze intencje były inne niż to, co potem ukazało się na ekranie - wspomina dzisiaj i przyznaje, że lepiej się dogadywało z kamerzystami, dźwiękowcami i innymi pracownikami obsługi niż z prowadzącymi program gwiazdami. Irytujące potrafiło być także ciągłe poszukiwanie sensacji, które można byłoby pokazać widzom.

Alina Karolewicz mówi, że niepotrzebnie też gdzieś w tle tliła się rywalizacja między Czaplinkiem a Leskiem i ich mieszkańcami. Wyjaśnijmy, że widzowie głosowali na stronach internetowych i wysyłali SMS-y, wspierając projekty biznesowe bohaterów, a na zakończenie wybrali tytułowe „miasto marzeń”.

- Niemiecki pierwowzór skupił się na pokazaniu życia jednego miasteczka i to okazało się bardziej trafione - mówi, ale dostrzega także pozytywne aspekty.

- Na pewno sukcesem był wyjazd w poszukiwaniu rodzinnych korzeni na Białoruś, do Holszan, w kilkadziesiąt osób - dodaje, że zadziałała magia ekranu, dająca rozpoznawalność nawet w Wilnie, gdzie miała miłe spotkanie z telewidzami.

- Ta wyprawa to było fantastyczne przeżycie, a przyznam, że bez pomocy telewizji w załatwieniu wiz oraz innych formalności i samego wyjazdu pewnie samym nam by się to nie udało. Jeżeli ideą Miasta miało być zbliżenie dwóch światów: prowincji i wielkomiejskiego, to w jakimś stopniu to się udało, ale głównie za sprawą historii jego bohaterów, które się broniły same.

Justyna Urlich, która z mężem weterynarzem przeniosła się do Czaplinka z Warszawy, także za dobrych wspomnień z planu Miasta marzeń nie ma. Już w trakcie jego emisji zrezygnowała z udziału.

- Ludzie z firmy realizującej to reality show byli nawet sympatyczni, ale inaczej nam przedstawiano jego założenia, a inaczej realizowano jak przyszło co do czego - nasza rozmówczyni uważa, że nietrafiony okazał się chyba dobór niektórych bohaterów. Niekoniecznie chciała z rodziną występować u ich boku.

- Ale był także moment szczególny, związany ze śmiercią papieża Jana Pawła II. Było piękne spotkanie mieszkańców Czaplinka nad jeziorem, gdzie na kajaki przyjeżdżał jeszcze jako biskup, i wspólne śpiewanie „Barki” - przyznaje pani Justyna, która z rodziną tworzyła wtedy zespół La Familia grający muzykę andyjską. - Tak, to była chwila, gdy naprawdę poczułam się mocno osadzona w lokalnej społeczności.

Miasta marzeń nie zbudowali, ale dom i owszem

Wszyscy nasi rozmówcy podkreślają, że jedno, co na pewno się udało i jest do dziś namacalnym sukcesem, to postawienie domu dla niepełnosprawnej Agnieszki.

Siedmioletnia wówczas dziewczynka urodziła się bez nóg i jednej rączki. Jej los poruszył widzów. Oficjalnie pomysł budowy domu na antenie rzucił Michał Wiśniewski, lider zespołu Ich Troje, ale de facto stała za tym Genowefa Polak, ówczesna przewodnicząca czaplineckiej rady miejskiej. I to ona, po bez mała trzech latach zabiegania o sponsorów, materiały i pieniądze , doprowadziła inwestycję do szczęśliwego końca.

- To, co pan Wiśniewski naobiecywał, to osobna historia, bo jego udział ograniczył się do wbicia łopaty na placu budowy, a telewizyjna zbiórka pieniędzy szła tak sobie - mówi dziś pani Genowefa. - Gdy program się skończył, a budowa stanęła na etapie ław fundamentowych, napisałam taki list do ówczesnego prezesa TVP, że burmistrz bał się pod nim podpisać.

Koniec końców chyba pomogło, bo ostatecznie telewizja zbiórkę jeszcze promowała i przekazała w krytycznym momencie budowy 50 tysięcy złotych.

- Inna sprawa, że mieszkańcy Czaplinka byli przekonani na przykład, że burmistrz dał pod dom miejską działkę, a tak naprawdę wydzierżawił ją na 20 lat i dopiero całkiem niedawno udało się ją formalnie wykupić na własność - dodaje Genowefa Polak.

- Co do samego programu, to nie oczekiwałam po nim za wiele, na pewno żadnych profitów dla miasta i ludzi, a bardziej dania mieszkańcom szansy i sprawdzenia, czy potrafią z niej skorzystać.

Nie trafili w swój czas?

Katarzyna Szlońska-Getka, dziś sekretarz powiatu drawskiego, a 18 lat temu mieszkanka Czaplinka ściskająca za niego kciuki, uważa, że szansa na lepsze wypromowanie miasta i Pojezierza Drawskiego na antenie ogólnopolskiej telewizji mogła być lepiej wykorzystana.

- Może nie trafiono na swój czas? - zastanawia się.

- Dziś jest moda na slow city, miasteczka, w których czas płynie wolniej i można się oderwać od codziennej gonitwy. Wtedy całkiem udane hasło zaproponowane przez telewizyjnych speców od marketingu, „Czaplinek, wszystko wolno”, z logotypem ślimaka, zupełnie nie trafił do ludzi. Zwłaszcza miejscowych, którzy oburzali się, że porównuje się ich do ślamazarnych mięczaków.

Nasza rozmówczyni uważa, że wszyscy spodziewali się po programie „czegoś wielkiego”, ale w sumie nikt nie wiedział, czego konkretnie. Inwestora? Najazdu turystów?

- Jakiś czas później, gdy już pracowałam w ratuszu, spróbowaliśmy odświeżyć kontakty z Leskiem i wspólnie się popromować, nawiązując do Miasta marzeń - dodaje pani Katarzyna.

- Poszło nawet do nich oficjalne pismo, ale władze Leska nie odpowiedziały. Widać też były rozczarowane efektami programu, a raczej ich brakiem.

- A w mojej ocenie akurat przedsiębiorcy turystyczni prowadzący swoje biznesy nad Jeziorem Drawskim na programie skorzystali - ripostuje Genowefa Polak.

- Może nie da się tego wymiernie policzyć, ale turystyczna rozpoznawalność skarbu, jakim jest nasze jezioro, na pewno przełożyła się na większą liczbę gości.

- No cóż, nie wszystko udało się tak, jak oczekiwaliśmy - wzdycha ówczesny burmistrz Czaplinka Cyryl Turczyk, dziś radny powiatowy.

- Zadaniem Miasta marzeń było rozruszać lokalną społeczność, wyrwać ją z marazmu po zapaści gospodarki i po balcerowiczowskich reformach. Ale traf chciał, że było to wkrótce po wejściu Polski do Unii Europejskiej (maj 2004 roku - dop. red.) i dosłownie setki osób pakowało się wówczas, wyjeżdżając za chlebem do Anglii i Irlandii. Program jakoś nie mógł się rozkręcić, oglądalność siadła i w efekcie zdjęto go dość szybko z anteny. I już ten format nie powrócił.

- Hmmm... - zastanawia się inny mieszkaniec Czaplinka. - A może to wina władz miasta, że nie potrafiły sprzedać naszej gminy. Do dziś panu Cyrylowi wypominają, jak spytany o nasze walory, odpowiedział: „Czaplinek? Same plusy”.

Rajmund Wełnic

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.