Najpierw była jedna paczka z jedzeniem. A potem zadziały się sprawy cudowne

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Rajmund Wełnic

Najpierw była jedna paczka z jedzeniem. A potem zadziały się sprawy cudowne

Rajmund Wełnic

Rozmowa z Markiem Stasiukiem ze Szczecinka, wolontariuszem pomagającym mieszkańcom Demokratycznej Republiki Konga.

Jest pan rzecznikiem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Szczecinku, a po pracy znajduje czas, aby pomagać innym i to na krańcu świata. Jak to się zaczęło?

Od działań lokalnych. W Lasach Państwowych po godzinach pracy od lat prowadzę z przyjaciółmi akcję „Dar serca”. Staramy się pomagać osobom niepełnosprawnym, chorym lub samotnym. Ze służbą więzienną z Czarnego zorganizowaliśmy na przykład dwa koncerty dla niewidomych dzieci w Laskach i dla pacjentów z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Udało się także zorganizować Dzień Dziecka i pokazy pracy leśników. Wielokrotnie zbieraliśmy różne dary wśród pracowników szczecineckiej dyrekcji Lasów, szukaliśmy sponsorów i przekazywaliśmy pomoc do szpitala w Szczecinku, hospicjum w Darłowie i wielu innych miejsc. Zawsze znajdzie się ktoś potrzebujący, a naszą rolą jest to dostrzec i zorganizować pomoc. Zaczęło się to jakoś w roku 2016 i rozwijało pięknie do czasów pandemii. Obostrzenia sanitarne zastopowały wiele działań, ale powoli staramy się „Dar serca” odbudowywać.

Jak trafił pan na ślad potrzebujących w Afryce, w Demokratycznej Republice Konga, której większość z nas pewnie nie znalazłaby na mapie?

Działam w Kościele zielonoświątkowym „Betel” w Szczecinku. Nasza wspólnota jest zorganizowana tak, że każdy wierny ma swoje zadanie. W kościele gram na gitarze i śpiewam. To jest moja służba muzyczna. Z kolei jako kaznodzieja służę słowem. Dodatkowo organizuję wsparcie od członków Kościoła dla potrzebujących z Afryki. Robię to od 3,5 roku, kiedy za pośrednictwem mediów społecznościowych zwrócił się do mnie o pomoc pastor Jeremie Mafuta Mingi z Demokratycznej Republiki Konga.

Dlaczego pastor, którego pan na oczy nie widział, wzbudził zaufanie?

Osoba wierząca powie „Boże wskazanie”. Po prostu wiedziałem, że ten człowiek szczerze potrzebuje pomocy. Namierzył mnie jakoś przez internet, może wyczytał coś o naszych akcjach, bo przecież podawałem na portalu społecznościowym takie informacje. Odpowiedziałem pozytywnie na jego prośbę, bo w duchu wiedziałem, że tak ma być. Co nie znaczy, że jakoś nie starałem się zweryfikować pastora i tego, kim jest.

I jak to sprawdzić na odległość?

Jeremie napisał, że mieszka w Kinszasie, stolicy DRK, a właściwie na jej obrzeżach, w dzielnicy biedoty Kimbanseke. W betonowym baraku pokrytym blachą, bez podłogi i mebli. Tych baraków są tam dziesiątki tysięcy. Z góry wygląda to jak mrowisko. Dodam, że w Kinszasie mieszka kilkanaście milionów ludzi, a na peryferiach kilka. A jak sprawdziłem pastora? W DRK mówią w języku francuskim, którego nie znam. Pomaga mi jednak aplikacja-tłumacz. Po miesiącu, dwóch rozmów z pastorem za jej pomocą zadzwoniłem do szkoły, która znajduje się obok jego domu. Choć szkoła to za dużo powiedziane. Jeden większy barak, jakieś pomieszczenie jako sekretariat, komputer. Uczą w niej rodzice. Ale najważniejsze, że była oficjalnie zarejestrowana. Od słowa do słowa potwierdzili mi, że Jeremie jest, naucza, działa, stara się pomagać, a jego dziecko nawet do tej szkoły uczęszcza.

O co prosił pastor Jeremie?

O modlitwę i jedzenie dla dzieci. Bywało, że jedli co trzeci dzień. Kiedy nie mieli co jeść, pili gorącą breję przypominającą herbatę. Spali na klepisku, a kiedy chorowali, musieli radzić sobie sami. Służba zdrowia na obrzeżach nie funkcjonuje. Dużo się modlili. Kościołem dla tej społeczności kilkudziesięciu osób był mały placyk pod drzewem, z pastorem Jeremiem, który nauczał z podartej Biblii leżącej na kłodzie drewna. Jest niepełnosprawny. Kuleje. To pozostałość po chorobie z czasów dzieciństwa. Ma żonę i troje dzieci, w tym dwoje adoptowanych.

Wysłanie żywności do Afryki to chyba dość skomplikowane i kosztowne?

Tak, i, jak się szybko okazało, na małą skalę zupełnie nieopłacalne. Wtedy sytuacja Jeremiego tak mnie poruszyła, że z własnych pieniędzy zacząłem kupować żywność i ją wysyłać. Sęk w tym, że wysyłka paczki wartej 1,2 tys. zł kosztowała 1,6 tys. zł. Co gorsza, agencja, która przesyłkę miała wydać, zażądała od pastora dodatkowo 100 dolarów. Uznałem więc, że lepiej tam przesyłać pieniądze. Dzięki temu na święta moi podopieczni mogli po raz pierwszy od kilku lat zjeść mięso. Wysyłałem pieniądze, za które pastor kupował głównie żywność. Wszystko dokumentował, przesyłał rachunki, filmy z zakupów. Potrzeby są ogromne, wiedziałem, że sam tego nie udźwignę, i zacząłem się rozglądać, jak pozyskać fundusze na tę pomoc, a przede wszystkim sprawić, aby zamiast ryby dać i wędkę. Początkowo ze wsparciem ruszyli członkowie naszego Kościoła w Szczecinku. Dzięki temu udało się wysłać do szkoły paczkę z przyborami szkolnymi i zabawkami. Radość w Kimbanseke była przeogromna. Kiedy ogłosiłem zbiórkę, działy się rzeczy cudowne. Jednego dnia modliłem się o konkretną sumę, a następnego tyle właśnie otrzymywałem, bo czas naglił, a moi podopieczni cierpieli z niedostatku. Bóg potwierdzał nasze działania znakami. Kościół w Kongo odwdzięczał się postem i modlitwą w naszej intencji. To bardzo poruszało nas wszystkich. Ludzie, którzy mają tak niewiele, potrafili jeszcze pościć, by ofiarować coś od siebie za naszą hojność. Takie duchowe dary otrzymywaliśmy często. My w zamian wysłaliśmy do pastora kilkadziesiąt egzemplarzy Biblii. Cała społeczność tamtejszego Kościoła nie posiadała się z radości.

A jak wyglądała ta „ryba”?

Brakowało im miejsca na spotkania, na modlitwę, na posiłek, który jedli na ziemi - dosłownie. Poprosiłem więc różne fundacje w Polsce o wsparcie w budowie świetlicy, schronienia dla dzieci. Pokazywałem, co do tej pory zrobiliśmy, zdjęcia, dokumenty. Z wielu instytucji na moje pisma odpowiedziała Polska Fundacja dla Afryki z Krakowa. Napisałem projekt, spodobał się. To już wymagało pewnych zabiegów formalnych, bo przecież fundacja nie da pieniędzy osobie prywatnej. W DRK założyłem organizację pożytku publicznego FOJEMA, która została zarejestrowana i oficjalnie działa, a której jestem wiceprezesem. Dzięki temu Polska Fundacja dla Afryki mogła przelać pieniądze. Zbudowaliśmy tę świetlicę. Nadzorowałem budowę mimo odległości. To wymagało cierpliwości. Godziny rozmów telefonicznych i wideo, bez znajomości języka, przy pomocy aplikacji. Całość kosztowała około 20 tys. zł. Na nasze warunki to niewiele, tam powstało coś namacalnego. Na tyle udanego, że Fundacja - kiedy wysłałem im rozliczenia - wyszła z propozycją zrobienia kolejnego projektu.

I co to było?

Właśnie rzeczona „wędka”, czyli stworzenie sklepu, z którego dochód pozwalałby się utrzymać tej społeczności. Chodziło o to, by sami stanęli na nogi. Za 30 tysięcy zł wynajęliśmy lokal, kupiliśmy wyposażenie i towar. Pastor zatrudnił ludzi. I ten sklep działa już od dwóch lat, zarabia na siebie i wspomaga całą dzielnicę. Z dochodów sklepu pastor przygotował świąteczne paczki dla dzieci i seniorów. W tym czasie poprzez Kościół zielonoświątkowy złapaliśmy też kontakt z wioską w Ugandzie, w której brat Robert prowadzi misję dla sierot. I tak powstał pomysł wybudowania sierocińca. Polska Fundacja dla Afryki sfinansowała projekt, który napisałem. Poprzez FOJEMA złożyliśmy dokumenty. Sierociniec powstał w niecałe pół roku. Dziś mieszka tam 40 dzieci.

A to nie koniec...

Kolejną sprawą do załatwienia była poprawa opieki medycznej. Choroby dziesiątkują Kongijczyków. Dur brzuszny, malaria, infekcje. Banalne z naszego punktu widzenia, tam śmiertelnie groźne. Napisałem wniosek o dofinansowanie budowy kliniki w Kimbanseke. Projekt kosztował ponad 120 tys. zł. Znów niezawodna Polska Fundacja dla Afryki wyłożyła pieniądze na budowę. Efekty przerosły oczekiwania. Budynek stoi, ma gabinety lekarskie, w których przyjmują miejscowi medycy, wykonują zabiegi. Miejscowi nazwali klinikę imieniem mojej żony Joanny, która od lat wspiera mnie w tej działalności. Zresztą nasze rodziny, moja i Jeremiego, się zaprzyjaźniły. Piszemy do siebie. Żona pastora, Bambi Bitota, także jest dla niego ogromnym wsparciem. W DRK nie ma służby zdrowia, ubezpieczeń zdrowotnych w naszym rozumieniu. Za wszystko musi zapłacić pacjent. Dodatkowo działają tam mafie. Bieda przyczynia się do wzrostu przestępczości. Czasami pięć euro jest ceną czyjegoś życia, tego, że lekarz wykona zabieg, podłączy kroplówkę. Na dziś klinikę stać, aby opłacić lekarza, który tam codziennie przyjmuje pacjentów, odbiera porody. Pracują tam także pielęgniarki. Mamy w planach poszukać funduszy na leczenie chorych, których nie stać na opłacenie wizyty. Właśnie uruchomiliśmy w klinice aptekę i zamontowaliśmy panele solarne. Planujemy zakup karetki.

Od paczki z żywnością do kliniki. Długą drogę przebyliście. To chyba pana napędza do dalszych działań?

To prawda, czuję ogromną radość, że mogliśmy tym ludziom pomóc. I pastor Jeremie, kiedyś sam w potrzebie, dziś może pomagać innym. Zgłaszają się do niego ludzie z całej okolicy. Kościół w Kinszasie zmienił nazwę z Kościoła Wiary i Cudu na Miasto Łaski, bo wierzą, że spotkała ich łaska Boża, dzięki której mogą nie tylko utrzymać swoją społeczność, ale i wspierać innych.

Nie korciło pana, by pojechać do Afryki i na miejscu zobaczyć, jak to działa?

Pomysł i chęci są, ale jak mam wydać 10 tysięcy złotych na podróż w obie strony, to wolę je przeznaczyć na jakiś konkretny projekt. Na przykład zakup kawałka pola pod kukurydzę, z którego utrzyma się kilkanaście rodzin. Po prostu czekam na odpowiedni czas. Wierzę, że taki dogodny moment przyjdzie i pojadę.

A gdzie mogą się zgłaszać osoby, instytucje, firmy chcące was wesprzeć w działaniu?

Zapraszam na mój profil na facebooku i do bezpośredniego kontaktu. Można także napisać do samego pastora Jeremiego Mafuty Mingi.

Rajmund Wełnic

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.