Po krwawej walce o stolicę, życie rzuciło ich na Pomorze

Czytaj dalej
Fot. Radosław Brzostek
Michał Elmerych

Po krwawej walce o stolicę, życie rzuciło ich na Pomorze

Michał Elmerych

Przyjeżdżali z każdej strony świata. Bo po zakończonym boju w Warszawie, historia rzuciła ich w tysiące różnych miejsc. Wszystkich ich łączyło jedno: 63 dni powstańczego zrywu w stolicy.

W każdej większej miejscowości od Świnoujścia do Słupska mieszkał ktoś, komu na słowo powstanie stawały przed oczami obrazy, których chociażby chciał, nie był w stanie wyrzucić z pamięci.

Byli wśród nich strzelcy, były łączniczki, harcerze, ochotnicy, sanitariuszki. Byli i cywile, bo w sierpniu 1944 roku nie każdy był żołnierzem. Kiedy przyjeżdżali do Słupska, Koszalina, Szczecina, Białogardu, Lęborka, Goleniowa szukali nowego miejsca do życia. Szukali nadziei na to, że to, o co walczyli, ziści się. Że już nigdy nikt nie będzie starał się wymazać Polski z mapy świata. Tutaj rodziły się ich dzieci, a potem wnuki. Tutaj zakochiwali się i umierali. Zanim jednak nadeszła ta ostateczna chwila, odwiedził ich ktoś, kto poprosił, by przypomnieli sobie letnie dni 1944 roku. Z tych wspomnień powstało Archiwum Historii Mówionej, internetowa część Muzeum Powstania Warszawskiego. Skarbnica wiedzy o tych, którzy przeżyli heroiczny bój Warszawy, a których my później, nic o nich nie wiedząc, mijaliśmy na ulicach. 79 lat temu warto zanurzyć się w ich opowieściach.

Harcerska poczta

- To było bodajże 3 czy 4 sierpnia, już nie pamiętam (prowadziłam sobie notatnik, ale został, jak szłam do niewoli, to się bałam z tym notatnikiem gdzieś iść), no i jak poszłam do komendanta „Wigrów”, Eugeniusz Konopacki, tak się nazywał, i mówię: „Ja jestem z Szarych Szeregów i mam się zgłosić tutaj do pracy do was”, a on mówi: „Ileż masz lat?”, ja mówię: „Piętnaście”. - „No to idź - mówi - tam, gdzie jest harcmistrz »Kamil«, to on ciebie zakwateruje”. No i poszłam do tego „Kamila”, on rzeczywiście był harcmistrzem, porucznikiem i on powiedział do mnie: „Dobrze, zgadzam się, ale tak: na noc będziesz szła do domu spać - bo ja tam zaraz obok mieszkałam, Świętojańska 14, to po drugiej stronie ulicy - a na dzień proszę tak o godzinie - mówi - gdzieś dziesiąta - jedenasta przyjść i rozniesiesz prasę powstańczą i listy”. Przecież ci powstańcy chcieli zawiadomić swoje rodziny, więc to było bardzo ważne. Tych karteczek była cała masa: „Żyję, jestem tu i tam”, prawda, albo: „Ranny jestem”, albo taki, albo nie daj Boże: „Idź, powiedz rodzinie, że nie żyje taki czy inny”. No to ja mówię: „Ja się boję, ja nie pójdę”. Taka reakcja była, prawda, że niechętnie. Chociaż raz do swoich znajomych poszłam powiadomić, że nie żyje mój kolega, z mojej klasy. No i co, zgłaszałam się do nich rano, dostawałam tę korespondencję, między innymi gazetki, te biuletyny nasze, i rozdawałam, to ta poczta harcerska działała bardzo ładnie. Szłyśmy wszędzie, dostałam się nawet przez tereny niemieckie, trzeba było zamek przejść, na Senatorską czy na Krakowskie Przedmieście, to Niemcy z zamku ostrzeliwali. To było niebezpieczne, ale właśnie ta młodzież była najdzielniejsza, szła bez zastanowienia, że coś się może wydarzyć. Widziałam straszne rzeczy, naloty samolotów. Matka z dzieckiem biegnie i raptem szrapnel jakiś pada. Matka pada na ziemię, dziecko płacze, przewrócone na ziemi, krzyczy: „Mama!”, a ja patrzyłam - mama ma prawie całkiem głowę odciętą od tułowia - opowiadała Barbarze Pieniężnej w 2019 roku Krystyna Wasiuszko „Krzysia” , łączniczka z batalionu „Wigry”. Stare Miasto. Po wojnie mieszkająca w Słupsku.

To nie była zabawa

- To było nad ranem. Jak wchodziliśmy, już świtało. To był koniec sierpnia. Wchodziliśmy w przepaść, że tak powiem, w otchłań. Nie zdawaliśmy sobie z początku sprawy. Do Miodowej, do burzowców szliśmy pochyło bardzo, błoto nie błoto, cisza była. Przejście od kanału wiodącego, czyli burzowca, prawie do Nowego Światu, to jeszcze szło się pochyło. Tam były porzucone niektóre rzeczy, bo wiadomo, ludzie zabierali to czy owo, a nie zawsze można było wejść do tych mniejszych kanałów, już Nowym Światem. Co chwila się zatrzymywano, cisza, podawano po cichu głos. Niemcy wyczuwali, że jakiś odwrót jest, kanały były otwarte. Osobiście nie trafiłem, że coś wrzucali, jakoś mieliśmy szczęście. Może później, po odkryciu, ale to już garstki same szły, pobłądzili niektórzy. Raczej się wszystko trzymało jedności, broń Boże, żeby się tam pogubić. Trzymać się i nie utracić płynności kolumny. Szło się w kale, było ciepło, to szybko przyrastało do ubrań, [mieliśmy] nasze panterki, ale to wchodziło przez buty. Pamiętam, jak wychodziliśmy przy Wareckiej na Nowym Świecie, to jak człowiek doszedł, batalion wychodził (to już resztki batalionu, grupa ludzi), wszystko to zlepione było. Na Starówce zachorowałem na czerwonkę i wobec powyższego potrzeba było leków. Leki jakie były, okowitę czy wódkę dawali, po sto gramów dziennie, żeby to załagodzić, bo to, wiadomo, jest choroba zakaźna, nieprzyjemna. W związku z tym, że rodzice mieli znajomych, którzy prowadzili aptekę między Chmielną a Alejami Jerozolimskimi po prawej stronie, to oczywiście tam poszedłem, żeby coś dostać, bo znałem ich, oni mnie znali. Ale już ich nie było, rozbite było. Niemcy siedzieli w BGK, Banku Gospodarstwa Krajowego. Mieli ostrzał w kierunku placu Trzech Krzyży i Alej w jedną i drugą stronę, jak również mieli na Nowy Świat. Kartka była: „Jesteśmy na Hożej” - wspoinał Zbigniew Peć „Lew”, łącznik, szeregowiec batalionu „Bończa” ze Starego Miasta. Po wojnie mieszkał w Szczecinie. W 2012 roku rozmawiała z nim Paulina Grubek.

Łotysze byli okrutni

- Była wielka różnica między żołnierzami niemieckimi a Ukraińcami i Łotyszami, i bandytami, których Niemcy sprowadzili na teren Starówki. Szczególnie Łotysze byli bezwzględni. Jak się dowiedzieliśmy później, byli to powypuszczani z więzień, ci, którzy mieli dwudziestoletnie i więcej wyroki. Ich wcielali do tych wojsk, których używali właśnie w takich akcjach. Prawdziwego Wermachtu w powstaniu było bardzo mało. Ale ci żołnierze z Wehrmachtu byli w jakimś stopniu bardzo wyrozumiali, a my dla nich też. Na przykład na Starówce nie rozstrzelaliśmy żadnego jeńca, pomimo że z nami wtedy postępowano makabrycznie. Owszem, zostało rozstrzelanych kilku żandarmów, gestapowców, których schwycono, bo ci z zasady już mieli wyrok śmierci przez Armię Krajową, jako zasada postanowiony. Natomiast Wehrmacht był utrzymywany przez nas w niewoli. Ginęli razem z nami, dlatego że siedzieli w tych samych piwnicach, więc jak tamci bombardowali (a Starówka to była jedna wielka kupa gruzów), to i swoich własnych też bombardowali - mówił Michałowi Studniarkowi w 2010 roku.

Mieczysław Wacław Świrski „Niedźwiedź”, starszy strzelec, sekcyjny batalionu „Chrobry I”, walczący na Woli, Starym Mieście, a także w Śródmieściu. Po wojnie organizował na Pomorzu (w Słupsku, Białogardzie, Szczecinie, Kołobrzegu) siatkę Hufca Narodowo-Katolickiej Polski.

Michał Elmerych

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.