Rozmowa z Krystyną Krajewską, uczestniczką Powstania

Czytaj dalej
Fot. Fot. krzysztof piotrkowski
Marcin Wójcik

Rozmowa z Krystyną Krajewską, uczestniczką Powstania

Marcin Wójcik

Wczoraj złożyliśmy wizytę Krystynie Krajewskiej ze Słupska. Uczestniczka Powstania Warszawskiego skończyła niedawno 90 lat

Zacznijmy od początku. Gdzie się Pani urodziła i wychowywała przed wybuchem wojny?
Jestem rodowitą warszawianką. Mieszkałam przy ulicy Wolskiej 74. Rodzice ochrzcili mnie w kościele św. Wojciecha, który znajdował się niedaleko naszego domu. Gdy już podrosłam, poszłam do szkoły na Bema. Tam miałam nauczycielkę, która uczyła mnie od pierwszej klasy. To ona wciągnęła mnie do Szarych Szeregów.

Jak wyglądała Pani działalność w Szarych Szeregach?
Współpracowaliśmy ze Stolarzem. Pamiętam, że pierwszym z moich zadań było rozpoznawanie volksdojczów. Dostałam album ze zdjęciami różnych osób, a na wierzchu były papierosy. Kazał mi iść pod sklep Meila na Wierzbową i sprzedawać tam te papierosy, obserwując przy tym ludzi, którzy wchodzili tam do sklepu. Potem zapisywałam, kogo zauważyłam. Bardzo przykładałam się do tego zadania.


Ile miała Pani lat, gdy wstąpiła Pani do Szarych Szeregów?


Miałam wtedy siedemnaście lat. W tym wieku byłam już rozważną dziewczyną, nie byłam gapowata ani nic takiego.


Co działo się dalej, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie?

Dostałam przydział na Tamkę. Mój dowódca – Janecki lub Janicki, już nie pamiętam 
– był lekarzem. To u niego składałam przysięgę, od niego przyjmowałam rozkazy i jemu składałam meldunki. Działaliśmy w zgrupowaniu „Miotła”. 


Jaki miała Pani pseudonim?


Kaśka. Jak pan widzi na zdjęciu, byłam wtedy pulchna. Koledzy tak mnie nazywali w szkole i potem to się przyjęło w konspiracji.


Jak długo walczyła Pani w Powstaniu?


Walczyłam jedenaście dni. 


Co działo się dalej?


Dziesiątego dnia dostaliśmy rozkaz, że mamy iść na zwiad, na pociąg pancerny. Gdy słyszeliśmy, że zbliża się jakaś duża grupa ludzi, ukryliśmy się w pojemniku na śmieci. Okazało się, że to ludność cywilna, w tym matki z dziećmi, prowadzona przez ukraińskie komando pod okiem Niemców. Jak przeszli, poszliśmy do szkoły na Spokojną, gdzie byli jeszcze powstańcy. Tam powiedziano nam, żebyśmy nie szli na zwiad tego pociągu, bo teren jest już obstawiony przez Niemców i poszlibyśmy na pewną śmierć. Zdecydowaliśmy, że zrzucamy mundury i dołączamy do tych cywilów. Zostaliśmy przewiezieni do Pruszkowa. Potem trafiłam do obozu przejściowego, a po trzech dniach do Ravensbrück. Później był 
Buchenwald. W obozach 
spędziłam 11 miesięcy.
Po wyzwoleniu przez Amerykanów udało mi się wrócić do Warszawy, a stamtąd 
wyjechałam do Słupska.


Kiedy przyjechała Pani do Słupska?


Znalazłam się tu dokładnie 26 czerwca 1945 roku. Dołączyłyśmy wraz z siostrą i mamą do taty, który już tutaj był. 
Zamieszkaliśmy przy ulicy Kilińskiego, w ogołoconym mieszkaniu. W tej samej kamienicy mieszkał mój późniejszy mąż, Henryk. Pobraliśmy się w 1946 roku. Ślubu udzielił nam ksiądz Jan Zieja, kóry też był powstańcem. To było w kościele św. Jacka.

Rozmawiał Marcin Wójcik

Marcin Wójcik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.