Szanuję pieniądze. Kiedyś ich nie miałam; nie było nic, bo wszystko inwestowaliśmy w tenis

Czytaj dalej
Fot. Fot. Andrzej Banaś
Fragment książki

Szanuję pieniądze. Kiedyś ich nie miałam; nie było nic, bo wszystko inwestowaliśmy w tenis

Fragment książki

Agnieszka Radwańska nie jest centusiem, ale krakowianką czuje się jak najbardziej. Bo w Warszawie mieszka z konieczności, a w Krakowie jest zakochana. - Choć smog większy i trudniej się jeździ - mówi w książce „Jestem Isia”.

- Czy wiesz, jaką cenę osiągnęła w tym roku Twoja rakieta?

- Nie. Na różne aukcje przekazuję rakiety, sukienki, ręczniki turniejowe i wiele innych pamiątek, więc trudno mi wszystko spamiętać. Bardzo się jednak cieszę, że każda z tych rzeczy może pomóc chociaż odrobinę. Z prośbą o pomoc zgłasza się do mnie wiele organizacji i fundacji. Wiele tych próśb trafia przez mamę i tatę. Za ile poszła ta rakieta?

- 2550 złotych.

- Bardzo się cieszę, że mogłam komuś pomóc.

- Akcje charytatywne nie są Ci obce, przecież od wielu lat bierzesz z Ulą udział w „Szlachetnej Paczce”. Dość długo robiłyście to po cichu i utrzymywałyście w tajemnicy przed mediami.

- W tajemnicy? Nie... Kto chciał się dowiedzieć, ten wiedział. Oczywiście nie o to chodzi, żeby biegać po podwórku jak kura, która właśnie zniosła jajko, ale trzeba to pokazywać, bo może komuś nowemu lampka się w głowie zapali i tak akcja się nakręca. To naprawdę świetna rzecz. Robimy to z Ulą chyba od ośmiu lat.

- Wcześniej na działalność charytatywną raczej nie było Cię stać. Przeciwnie, to Ty potrzebowałaś pomocy. Na szczęście znalazł się sponsor...

-Tak, Prokom. Wreszcie miałam na wyjazdy, a i na życie też trochę z tej kupki zostało. Skończyła się presja, że koniecznie muszę coś wygrać, i obawy, że nie będę mogła gdzieś pojechać. Pieniądze od pana Ryszarda Krauzego bardzo mi pomogły przebić się do czołówki. [...]

- Jak wygląda kojarzenie sportowca ze sponsorem lub reklamodawcą?

- Z inicjatywą wychodzi zwykle sponsor. Zgłasza się do agencji, a agencja zbiera i wstępnie weryfikuje oferty. Może też być odwrotnie, bo ludzie w tej branży mają liczne kontakty. Ze Stuartem, moim agentem, znamy się tak długo, że rozumiemy się już bez słów. Kiedy on zmienił pracę, ja zmieniłam agencję, aby nadal z nim współpracować. Stuart wie, jakie branże i firmy mi odpowiadają, a które nie wpłyną dobrze na mój wizerunek; jaki rodzaj obowiązkowej aktywności na rzecz turnieju bardziej mi odpowiada, a jakiego wolałabym unikać. Całkiem niedawno pojawiła się oferta bardzo korzystna finansowo, ale niepasująca do mojego wizerunku, więc ją odrzuciliśmy.

- Z jakiej branży?

- Nie mogę powiedzieć.

- Jakiego rodzaju aktywności unikasz podczas turniejów?

- Wszystkiego, co odbywa się poza obiektem, bo najczęściej nawala transport. Tracę wtedy czas, który mogłabym poświęcić na odpoczynek. Stuart przedstawia propozycje, ale ostateczna decyzja zawsze należy do mnie.

- Ile takie usługi kosztują?

- To są sprawy poufne. Wysokość prowizji zależy przede wszystkim od pozycji zawodnika i zakresu usług świadczonych przez agencję. W zamian za pośrednictwo agencja pobiera określoną procentowo prowizję od każdego kontraktu, ale nie od nagród wywalczonych przeze mnie na korcie. W sumie warto z takiej pomocy skorzystać, bo mówiąc obrazowo, lepiej mieć pięćdziesiąt procent od miliona niż sto procent od stu tysięcy. Mój tata wolał sam nie zarobić, niż oddać komuś choćby dolara. Powiedziałabym, że to mentalność bardzo oldskulowa.

- Czy przed Twoimi drzwiami stoi kolejka menedżerów z umowami gotowymi do podpisu?

- Kolejką bym tego nie nazwała, ale prawie cały czas ktoś się kręci. Nie o to chodzi, żeby wyskakiwać ludziom z lodówki. Na szczęście nie muszę już podpisywać wielu umów za średnie pieniądze, ale mogę tylko kilka za naprawdę dobre. Mam co jeść, więc zamiast brać wszystko, jak leci, lepiej współpracować z fajnymi ludźmi i markami i ja mam to szczęście. Trzeba również pamiętać, że obie strony mają i prawa, i obowiązki. Od czasu do czasu muszę być do dyspozycji sponsora, wziąć udział w sesji fotograficznej, nakręcić filmik reklamowy, pójść na konferencję prasową. Dobry sponsor rozumie specyfikę mojej pracy i wie, że nie mogę przylecieć na zawołanie. [...]

- Urodziłaś się i wychowałaś w Krakowie, więc nieobce są Ci chyba żarty o centusiach…

- No nie! Nawet chłopaki czasem się ze mnie śmieją, że jestem „centuś”, ale do kawałów generalnie nie mam pamięci, natychmiast wypadają mi z głowy.

- Dwóch herbat z jednej torebki chyba nie parzysz...

-To zależy. Jeśli robię od razu dwa kubeczki czy dwie filiżanki, to wtedy owszem, z jednej torebki, bo nie lubię mocnej herbaty. A jeśli tylko dla jednej osoby, no to już nie.

- Jaki jest Twój stosunek do pieniędzy?

- Szanuję je. Kiedyś ich nie miałam; nie było nic, bo wszystko inwestowaliśmy w tenis. Do tego stopnia, że z wielu turniejów - już chyba o tym wspominałam - wracaliśmy do Krakowa bocznymi drogami, bo nie było nas stać na płatną autostradę. Albo pożyczaliśmy od znajomych, żeby zapłacić rachunek za hotel. Chociaż na torebki i buty wydałam potem majątek, to jednak nie obnoszę się z pieniędzmi, nie szastam nimi na prawo i lewo. Źle bym się wtedy czuła. I nie ma w tym żadnej sprzeczności, bo torebkę albo buty najczęściej kupuję sobie po wygranym turnieju. To taki rodzaj nagrody. Wiem, że pieniądze zmieniają ludzi, jednak mam nadzieję, że mnie nie zmieniły. Zbyt długo i zbyt ciężko na nie pracowałam, za dużo poświęciłam, żeby nagle pod wpływem kasy stać się kimś zupełnie innym. Tak zostałam wychowana. Nie wstydzę się tego, że jeśli gdzieś coś mogę dostać za darmo lub taniej, to korzystam z okazji. Kupowanie na wyprzedażach sprawia mi wręcz przyjemność. Wiadomo, w tenisie są duże pieniądze. Trzeba też jednak pamiętać, że dwa miliony dolarów za turniej Masters, który wygrałam w 2015 roku, to nie była wypłata tylko za pięć meczów. Ja na te pieniądze pracuję od piątego roku życia. Dorobiłam się ich tyle, że o nic materialnego już nie muszę się martwić, ale to nie było i nie jest moim celem. Na pewno nie oszczędzam na prezentach, jeśli już coś komuś kupuję, to nie patrzę na cenę. Nie oszczędzam także na imprezach, które wyprawiam dla przyjaciół. A na co dzień żyję jak każdy: robię zakupy w sklepach spożywczych, aptekach, drogeriach... Na pewno trochę częściej jem na mieście, ale między treningami, gdybym nawet lubiła i umiała, nie mam czasu gotować obiadu, a wieczorem już mi się nie chce, bo wolę odpocząć.

- Jak często sprawdzasz, ile masz na koncie?

- W ogóle nie sprawdzam, bo stan konta ciągle się zmienia i nie jest to dla mnie najważniejsza rzecz na świecie. Wpływy są duże, ale rachunki również wysokie.

- O Twoich torebkach i liczbie butów już krążą legendy. Czy sama wiesz, ile ich masz?

- Nie mam pojęcia, bo naprawdę dużo. Bardzo dużo... Ta kolekcja sprawia mi przyjemność; cieszy, że mogłam sobie na nią pozwolić. Czasem podliczam, ile są warte. Łapię się wtedy za głowę i obiecuję sobie, że już nigdy nie kupię następnej! Ale kupuję, bo dla każdej baby to takie dodatki, których nigdy za wiele. Możemy być ubrane w worek po kartoflach, ale fajną torebkę i fajne buty musimy mieć.

- Jedna z tych bab prosiła, abym spytał, czy masz „birkinkę”? Jeśli tak, to ile za nią zapłaciłaś i jak długo na nią czekałaś? Od siebie jeszcze dodam - co to jest „birkinka”?

-To marka bardzo drogich torebek robionych na zamówienie. Kosztują od kilku do kilkuset tysięcy dolarów. Ja nie mam. Nieraz już chciałam nawet zamówić, ale nie wiem, czy za kilka lat, bo tyle trzeba normalnie czekać, nadal chciałabym mieć akurat taką torebkę. Mówię „normalnie”, bo wiem, że są sposoby, aby ten czas skrócić. Karolina Woźniacka zna takie adresy w Stanach, gdzie można załatwić „birkinkę” niemal od ręki. Do tych sklepów nie wejdzie jednak nikt z ulicy, potrzebne są znajomości. Obiecała, że mnie tam zabierze, kiedy znowu będziemy w Nowym Jorku. Mogłam z tej propozycji skorzystać już wcześniej, ale nie jestem aż tak zdesperowana.

- Ile pieniędzy wydałaś na buty, których nigdy nie założyłaś?

- Są i takie, chociaż bez przesady, naprawdę niewiele. Kiedyś zdarzało się to częściej, ale teraz kupuję już rozważnie; z przekonaniem, że ich potrzebuję, i z pomysłem, do czego będę je nosiła.

- Co decyduje o tym, że kupujesz kolejną sztukę czy parę? Moda? Kaprys? Zazdrość, że inna już to ma, a ty jeszcze nie?

-Ja w ogóle nie odczuwam czegoś takiego jak zazdrość, że ktoś ma, a ja nie. Może dlatego, że mnie na to stać i w każdej chwili mogę to mieć. Kupuję, kiedy coś mi się bardzo podoba, jeśli jestem czymś zachwycona. Nowy, fajny model, moje ulubione kolory, przekonanie, że będę w tym dobrze wyglądała, że but czy torebka pasują do czegoś, co już mam, i na pewno mi się przydadzą, to są argumenty, które skłaniają mnie do decyzji na „tak”.

-Ulubione kolory, czyli?

- Na pewno nie zielony i pomarańczowy. Poza tymi dwoma lubię mieć w szafie wszystkie kolory, bo ważne, żeby dobrze ze sobą współgrały. Muszę jeszcze powiedzieć, żeby ktoś nie pomyślał sobie, że na co dzień chodzę w butach na koturnach. Ostatnio najczęściej wybieram buty z płaską podeszwą, bo stopy coraz bardziej dokuczają. Dawno wyleczyłam się z kupowania butów o pół numeru za małych albo troszkę niewygodnych, bo może się rozchodzą. Tak nie będzie i albo idą na prezent, albo lądują w szafie. Na szczęście mama i Ula mają niemal identyczny rozmiar stopy co ja. Podobnie jest z torebkami w nagrodę po udanym turnieju. Nie kupuję od razu na siłę. Mogę poczekać kilka tygodni, bo znam swój grafik i wiem, gdzie większy wybór albo niższe ceny.

- Torebki i buty to oczywiście tylko drobne przyjemności. Pieniądze zarobione na korcie mogą się kiedyś skończyć. Żeby ich nie przejeść, w coś je inwestujesz. W co?

-Na przykład w nieruchomości. Mam kilka - w Warszawie, w Krakowie, w Miami... Na inne pomysły na razie nie mam czasu, wolę skupić się na tenisie niż biznesie. Na biznes przyjdzie pora dopiero po zakończeniu kariery.

- Miami to tylko inwestycja czy także jedna z opcji na przyszłość?

- W Stanach Zjednoczonych spędzam dwa, trzy miesiące w roku. I wystarczy. Na stałe chyba nie chciałabym tam mieszkać. Uważam jednak, że każdy, kto nigdy jeszcze tam nie był, powinien koniecznie pojechać. To zupełnie inny świat, inna mentalność, inni ludzie. [...]

-Jak się czujesz jako warszawianka z wyboru?

- W ogóle nie czuję się warszawianką. Ja tu tylko mieszkam i trenuję, w centrum prawie nie bywam. Moja Warszawa to jedynie lotnisko, korty Mery, Galeria Mokotów i kilka knajpek w pobliżu domu.

- Czyli obecna stolica Polski słabo wypada w porównaniu z poprzednią?

- No, słabo... Wciąż jestem zakochana w Krakowie, chociaż smog większy i trudniej się jeździ po mieście. Jeśli Kraków stanie w korkach, to stoi w miejscu pół godziny, a Warszawa powoli, ale jednak sunie do przodu. Widzisz, chociaż to jakiś plus dla Warszawy. Kraków znam na wylot, a wiadomo, że inaczej się funkcjonuje w rodzinnym mieście, a inaczej w obcym. Znajomy fryzjer, znajoma kosmetyczka, znajomy dentysta... Nawet takie drobiazgi mają znaczenie, a trzeba jeszcze powiedzieć o rodzinie, przyjaciołach, kolegach i znajomych. Dopiero to wszystko sprawia, że człowiek czuje się w takim mieście jak u siebie.

***

Jestem Isia. Rozmowa z Agnieszką Radwańską
Autorzy: Radwańska Agnieszka, Rolak Artur
Wydawnictwo: Burda Publishing Polska

Najlepsza w historii polska tenisistka za mediami nie przepada… Wywiadów - krótkich i wyłącznie o sporcie - udziela tylko podczas turniejów. Artur Rolak jest jednak jedynym polskim dziennikarzem, który ma imienne miejsce na trybunie prasowej centralnego kortu Wimbledonu, a Agnieszkę Radwańską zna od czasów obiecującej juniorki. Rozmawiają zatem jak starzy, dobrzy znajomi, ale trudnych pytań i szczerych odpowiedzi nie brakuje. I nie trzeba się znać na sporcie, by docenić wartość tych zwierzeń

WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 17

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Fragment książki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.