W maju dotarliśmy do Pietropawłowska, a stamtąd samochodami do Wołoszynki

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Barbary Zachariasz
Szymon Kozica

W maju dotarliśmy do Pietropawłowska, a stamtąd samochodami do Wołoszynki

Szymon Kozica

- Wyładowali nas w nocy, raniutko przyszedł naczelnik kołchozu i mówi, że tu już zostaniemy: "Prędzej wam żaba cycki da niż wyjedziecie" - opowiada Barbara Zachariasz z Zielonej Góry, która sześć lat dzieciństwa spędziła na zesłaniu.

My dzieci Sybiru i Kazachstanu, zesłane, tam urodzone, wychowane w Domach Dziecka, po 64 latach powrotu do ojczyzny Polski oddajemy hołd wdzięczności Matkom za ich trud, poświecenie, miłość, matczyne serce, wpajanie polskości i wiary w Boga - czytam słowa wyryte na pomniku Matki Sybiraczki w Zielonej Górze. I poniżej: Jeśli my zapomnimy o nich, to niech Bóg zapomni o nas.

Przy tym pomniku spotkałem panią Barbarę we wtorek, w Dzień Sybiraka. Podczas uroczystości odebrała honorowe odznaczenie przyznane przez prezydenta RP. Nazajutrz zapowiedziałem się z wizytą, by wysłuchać uczących pokory wspomnień, i ocalić je od zapomnienia.

Ruszyliśmy na Polesie, do Łunińca. Tu w Korpusie Ochrony Pogranicza jako zawodowy wojskowy służył Kazimierz Kacperski, który pochodził z Nowego Miasteczka pod Płockiem. Tu z dziada pradziada mieszkała rodzina Lidii Leokadii Korczyk. Młody przystojny żołnierz, powabna dziewczyna... Pobrali się, gdy ona miała 19-20 wiosen, on był o dziewięć lat starszy. W roku 1933 na świat przyszła córeczka Basia.

- Mieszkaliśmy w drewnianym domu. Czy ładnym? Mogę pokazać - pani Barbara wysuwa tajemniczo skrzypiącą szufladę, wyciąga koperty ze zdjęciami i zaczyna szukać. - O, Prypeć. Tam stacjonowała śródlądowa marynarka wojenna. Tam jeździliśmy na wakacje. Tata zawsze budował szałas, był miłośnikiem przyrody, uwielbiał wypoczywać na łonie natury. Zajmował się też fotografią, jeździł, robił zdjęcia, to było jego hobby. O, Poleszuków mam dużo. A tak wyglądał nasz dom, z werandą. Trzy pokoje były, kuchnia. I sad ładny, bardzo ładny. Rosły jabłonie, zaraz panu pokażę, bo tu mam to zdjęcie - pani Barbara szpera wśród fotografii i już po chwili widzę gałęzie, które aż uginają się, oblepione dorodnymi owocami.

Pani Barbara z rodzicami w przydomowym sadzie, w którym rosły urodzajne jabłonie.
Archiwum Barbary Zachariasz Kazimierz Kacperski z córką. - Czasami uciekałam do koszar, do taty - mówi pani Barbara.

Łuniniec nie był dużym miastem. - Ale miał węzłową stację. W czterech kierunkach biegły tory: na Brześć, Mikaszewicze, Łachwę... - wylicza pani Barbara. - Do babci i dziadka się chodziło przez most, a pod spodem tory, pociągi jeździły. Główna ulica to Piłsudskiego, i myśmy przy niej mieszkali, ale nie przy centrum. Były sklepy z materiałami, różnymi akcesoriami, galanterią. Nawet sklep Bata, obuwniczy, chyba największego producenta w Czechach. I jatki. Ja byłam niejadkiem strasznym. Co lubiłam? Kabanoski. Dziadek zabierał mnie do jatki i kupował o, takiego kabanoska - pani Barbara palcami wskazującymi odmierza kilkanaście centymetrów. - A w domu miałam kącik specjalnie zrobiony, z domkiem dla lalek, i lalkę-Murzynka. W Boże Narodzenie wszyscy spotykaliśmy się u dziadków. Choinka, prezenty, cała rodzina w komplecie, wesoło było.

W domu często gościli koledzy taty i prowadzili długie rozmowy. Z tych dyskusji w pamięci małej Basi utkwiły dwa nazwiska: Hitler i Beck. I słowo "wojna", coraz częściej powtarzane przez dorosłych. Lato 1939 to już mobilizacja. - Ojca nie było, mama została ze mną - opowiada pani Barbara. - I dzień wybuchu wojny... Dużo dyskusji, dużo płaczu było. Nas zaczęli bombardować kilkanaście dni później. Stałam z mamą i sąsiadką na podwórku. Usłyszałyśmy grzmoty. Mama mówi: "Burza będzie". A to już bombardowali okolice Prypeci. Później coraz bliżej, bliżej, i w końcu Łuniniec. Myśmy się chowały w lesie. Dzieci miały tam raj, strasznie dużo nas było, dokazywaliśmy. I w lesie spaliśmy. Był bardzo ciepły wrzesień.

17 września pod wieczór Rosjanie byli już w Łunińcu. Strzelanina. Mała Basia z mamą wcześniej przeniosły się do dziadków. - Następnego dnia rano babcia szła po zakupy, zabrała mnie ze sobą. Po drodze mijałyśmy koszary, tam już byli Rosjanie, w tych czapkach szpiczastych, w brudnoszarych mundurach. Wtedy widziałam ich po raz pierwszy - opisuje pani Barbara.

Którejś nocy ktoś zapukał do okna. To był tata. W kolejarskim płaszczu i cywilnym ubraniu. Powiedział, że jest we wschodniej części Przemyśla, i żeby żona z córką tam przyjechały. Niebawem ruszyły w drogę. - Odwoził nas wujek, młodszy brat mamy. Było zimno, tak, bardzo zimno. Pamiętam zapach mrozu. Pan wie, że mróz pachnie? - pani Barbara ni to pyta, ni to stwierdza.

Pani Barbara z rodzicami w przydomowym sadzie, w którym rosły urodzajne jabłonie.
Archiwum Barbary Zachariasz Dom, który rodzice pani Barbary wynajmowali w Łunińcu. Na werandzie od lewej: babcia Maria Korczyk, tata, mama i siostra dziadka.

Tata miał plan, żeby przedostać się do zachodniej części Przemyśla, do Polski. Skontaktował się z przewodnikami, którzy przeprowadzali ludzi przez granicę. Bo przy Sanie było wysokie ogrodzenie, a za nim głębokie rowy, najeżone palami. Przewodnicy nie chcieli jednak wziąć kobiety z dzieckiem, ponieważ fragment rzeki trzeba było pokonać wpław. Rodzice uznali, że tata pójdzie, a mama z córką wrócą do Łunińca. - Babcia pracowała w hotelu na dworcu i dowiedziała się, że będzie wywózka, że Rosjanie szykują transport - relacjonuje pani Barbara. - I którejś nocy przyszli, zapukali: "Odkrywaj!" (otwieraj!). Weszło kilku krasnoarmiejców, zrobili rewizję, szukali "orużje" (broni). Wyciągnęli listę, wyczytali mamę, mnie. "Szybko, szybko! Macie 20 minut". Co my mogłyśmy wziąć? Dopiero rano babcia pobiegła do naszego domu, zabrała płaszcze, pościel, przyszła do transportu i załatwiła z sołdatem, że mogła dać bagaż.

Wagony bydlęce, na podłodze słoma, wyżej półki do spania, też wyłożone słomą, okna i drzwi pozamykane, korytka do załatwiania się. Transport ruszył 13 marca 1940. Postój, w wiadrach kipiatok (wrzątek) i jakaś zupa, trochę chleba. - W maju dotarliśmy do Pietropawłowska, a stamtąd samochodami do Wołoszynki. Wyładowali nas w nocy, raniutko przyszedł naczelnik kołchozu i mówi, że tu już zostaniemy: "Prędzej wam żaba cycki da niż wyjedziecie" - cytuje pani Barbara.

Miejscowi wiedzieli o transporcie Polaków, przychodzili i brali ich do siebie, do swoich lepianek, ziemianek. Mama z małą Basią od początku trzymała się z panią Kleczową, jej dwoma synami i kuzynką. Najpierw całą szóstkę przygarnął Roman Dikij. Miał drewniany dom, z podłogą. Odstąpił im pokój, a sam z żoną i pięcioma synami zamieszkał w kuchni. Później zaopiekowała się nimi Halka Kostianaja z mężem i dwiema córkami. - Trzeba było pomagać w domu, na działce. Uprawiało się ziemniaki, konopie, a nawet len. Bo w każdym domu był warsztat tkacki. Tkało się pościel, koszule, a z konopi narzuty na łóżka - wylicza pani Barbara. - 22 czerwca 1941, jak wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, zabrali wszystkich mężczyzn, konie też poszły na front. Kobiety musiały radzić sobie same. Transport odbywał się za pomocą wołów, nawet krowy pracowały w polu.

Pani Barbara z rodzicami w przydomowym sadzie, w którym rosły urodzajne jabłonie.
Archiwum Barbary Zachariasz Pani Barbara z rodzicami w przydomowym sadzie, w którym rosły urodzajne jabłonie.

- Jedzenie? Były problemy, trzeba było walczyć. Kradło się - pani Barbara ścisza głos. - Były takie ambary, spichlerze, na nóżkach, ale w podłogach były otwory. Patyczkami dłubaliśmy i to ziarno się sypało, na chusteczkę i szybko do domu. Mama robiła też szale, chusty, swetry, skarpety, pończochy. Za to dostawała trochę jajek, mąki, mleka, ziemniaków, cebuli. Żadnych owoców nie było. Czosnek, kapusta, ale takie małe główki, bo nie zdążyły urosnąć. Pomidory pikowali w kubeczkach z gazety i potem przesadzali do grządek z obornika. Zielone solili w beczkach, jak ogórki. Podstawa to były ziemniaki. I lepiożki. W żarnach mieliło się wszystkie ziarna, od gospodyni dostawało trochę zakwasu i z wodą się lepiło, bez soli. Potem do pieca, łamało się i jadło. A na przednówku brało się nożyczki, czołgało między łanami pszenicy i odcinało kłoski, jeszcze miękkie, mleczne.

Także w czerwcu 1941 zesłani zostali dziadkowie małej Basi. Trafili w pobliże Barnaułu, do baraków w tajdze. Rok później udało się im przedostać do Wołoszynki. - Zamieszkaliśmy razem, było pewniej, bezpieczniej. Dziadek dostał pracę w mleczarni. Robił drewniane skrzynki na masło i żółte sery. Później nauczył się robić beczki. W mleczarni udało się mu zatrudnić babcię. Wtedy już żyło się lepiej. Babcia mogła wziąć do domu maślankę, nawet serwatkę, a czasem to i mleko - podkreśla pani Barbara. - Z pobliskiej wsi Zapolskie do dziadka przyjeżdżał staruszek. Mówił, że tę osadę zbudowali sobie zesłani Polacy. I ta nazwa przetrwała.

Wołoszynkę opuścili w 1946 roku. Dostali karty wyjazdowe i czekali na transport. - Wieźli nas samochodem wyładowanym zbożem, siedzieliśmy na tym zbożu. Był maj - pamięta pani Barbara. - Tydzień mieszkaliśmy w szkole w Pietropawłowsku, aż podstawili wagony. Był 1 czerwca, spadł śnieg...

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.