Witaj szkoło, czyli pierwsze edukacyjne koty za płoty. Uwierzcie w napisane słowo, nam też nie było w ławkach łatwo

Czytaj dalej
My z Tygodnika Regionów

Witaj szkoło, czyli pierwsze edukacyjne koty za płoty. Uwierzcie w napisane słowo, nam też nie było w ławkach łatwo

My z Tygodnika Regionów

Nie zna życia, kto nie służył w Marynarce (podobno). Nie zna życia, kto nie szedł do pierwszej klasy (z pewnością). Nawet my i nasze rodziny przeżyliśmy taki czas.

Rok 1945. Pierwszy

To był inny początek roku szkolnego. 1 września 1945 roku w szkole na Krępie w Ostrowie Wielkopolskim. Wojna dopiero co się skończyła, ale jej skutki nadal były widoczne w codziennym życiu. Miałam 11 lat, a poszłam dopiero do 1 klasy. W klasie obok dzieci naukę czytania i pisania zaczynali młodzieńcy, którzy ledwo dukali, a umieli najwyżej się podpisać. Ja na szczęście w czasie okupacji chodziłam na tajną naukę. Jedna z nauczycielek, ryzykując życie, organizowała tajne komplety. To dało efekty. Czytałam najlepiej w klasie, a miał być konkurs czytania. Miałam w nim brać udział z jedną z koleżanek. Tylko ona… jej rodzice podpisali volkslistę, czyli uznali się za Niemców. Za namową starszych kolegów odmówiłam udziału w konkursie. Wtedy się zaczęło. Do szkoły wezwano mojego ojca, który powiedział kierownikowi wprost: „co dziwić się dziecku, że nie chce czytać z volksdeutschem”. Konkurs w końcu odbył się, ale jakaś zadra pozostała, nawet jako dorosła osoba unikałam kontaktu z koleżanką. Kolejne wspomnienie z początków szkoły to tran. Na boisku szkolnym stała beczka. Na przerwie ustawiała się kolejka uczniów i każdy otrzymywał łyżkę tranu. Nie było bardziej obrzydliwej rzeczy do przełknięcia!

Kazimiera Jaszczyńska, Szkoła Podstawowa nr 5 w Ostrowie Wielkopolskim

Szkoła, milicja i ja

1 września 1977 roku... mój pierwszy dzień w szczecineckiej dwójce. To była prawdziwa szkoła życia.

Gdy sobie uświadomię, że urodziłem się jeszcze za Gomułki, miewam ataki paniki... A przecież pierwszy dzwonek w życiu zabrzmiał tak niedawno, że obrazki z mojej szkoły stoją mi przed oczami. Gdzieś w głowie kołacze się rozpaczliwa myśl, że człek ma już z górki... więc „nie wbijaj w głowę, żeś przeżył połowę, ale, że dopiero pół”, jak śpiewał w „Czterdziestolatku” Andrzej Rosiewicz.

Dwójka była specyficzna, chodziły tu dzieci z trójkąta bermudzkiego Szczecinka, czyli kwartału ulic Szkolna, Kaszubska, Zielona. Łobuzerka, ujmijmy to eufemistycznie. Szkoła, a raczej jej uczniowie mieli na mieście fatalną opinię chuliganów. Tak złą, że jako jedyna szkoła w Szczecinku nie doczekała się patrona. Dzielnica faktycznie była niespokojna, można było zarobić w ucho, pijatyki i bijatyki były tu codziennością, a w pobliskim barze Sputnik specjalnością zakładu było danie w ryja. Sam kiedyś znalazłem nieboszczyka z obciętymi uszami leżącego w łopianach na tzw. łączce za szkolnym boiskiem. Trauma gigantyczna, milicja, przesłuchania - sporo jak na 8-latka. Cóż, droga do szkoły i do domu przez Rzeczną, przez drewniany mostek nad Niezdobną, to był prawdziwy survival. Obowiązkowo z wizytą w nieistniejącym kinie Kadr, aby sprawdzić, co tam nowego na afiszu. Nigdy nie wiadomo, jaka przygoda mogła spotkać nas w drodze. Ale - o dziwo, nigdy nic złego nas nie spotykało. Dosłownie drugiego dnia po 1 września maszerowaliśmy już z tornistrami sami, bez mam, ale z kluczami na szyjach. W dzielnicy mieszkało sporo Romów. O ile romskich chłopców widywało się jeszcze w szkole, o tyle dziewczynek w ogóle. Zresztą i oni pewnego dnia po prostu przestali zjawiać się na lekcjach. Tak jak Rumcajs, mój serdeczny kolega z ławki w IA. Ostatnio po ponad 40 latach spotkaliśmy się ponownie, gdy pomagał mi rozplątać żyłkę na połowach ryb.

Stare, poniemieckie mury dwójki z czerwonej cegły. Nauka na dwie zmiany i w dwóch budynkach. I wielka sala sportowa dzielona z sąsiednią zawodówką (jej uczennice biegnące na lekcję przez dziedziniec SP2 „rozstrzeliwaliśmy” w zimie kanonadą śnieżek) i korytkiem w ubikacji robiącym za pisuar. Zresztą za salę chadzało się ręcznie wyjaśniać nieporozumienia na ubitej ziemi. W klasach jeszcze równie stare ławki z otworami na kałamarze, stylonowe granatowe fartuszki z białymi, odpinanymi kołnierzami i tarczami z nazwą szkoły przyszytymi na okrętkę do rękawa. Trudno w to uwierzyć, ale wówczas do szkoły chodziło się i w soboty. A jeszcze trudniej uwierzyć, że było nas tak wielu. Dość powiedzieć, że w 12-mieszkaniowej klatce schodowej mojego bloku było nas siedmioro z rocznika 1970. Dziś nie wiem, czy tylu bym zebrał na całym dawnym podwórku. Nic więc dziwnego, że gdy pod koniec XX wieku do podstawówek zapukał niż demograficzny, SP 2 została przez władze miasta bez żalu zlikwidowana. W naszej pamięci dwójka pozostała jednak jedyną w swoim rodzaju.

Rajmund Wełnic, Szkoła Podstawowa nr 2 w Szczecinku

Sukienka w groszki

Wielu dni z mojej podstawówki nie pamiętam, ale 1 września 1984 roku zostanie w mojej pamięci na zawsze. Miałam tego pecha, że w tym czasie moi rodzice dość często się przeprowadzali. Pod koniec sierpnia znalazłam się w zupełnie obcej miejscowości. Nie znałam kolegów i koleżanek z podwórka. Byłam „obca”…

1 września 1984 roku tuż przed godziną dziewiątą człapałam wąskim chodniczkiem do szkoły, która znajdowała się w szczerym polu między miejscowościami Osieki i Niedarzyno niedaleko Bytowa. Mama mocno trzymała moją dłoń. Po kilku minutach weszłyśmy do sali gimnastycznej, gdzie miał się odbyć uroczysty apel z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Na moje nieszczęście również w tym dniu zaplanowano ślubowanie klas pierwszych. Sala wypełniona była po brzegi. W dali siedzieli rodzice i uczniowie starszych klas. Na środku sali w półokręgu na krzesełkach usadowiono pierwszoklasistów. Stanęłyśmy obok, tuż przy drzwiach wejściowych. Rozpoczął się apel. Po chwili dyrektorka swoim doniosłym głosem, patrząc na mnie przyjaznym wzrokiem, zakomunikowała: witamy w szkole nową uczennicę . Tu padło moje imię. A że właśnie rozpoczynałam edukację w klasie pierwszej, musiałam dołączyć do zupełnie obcych mi koleżanek i kolegów siedzących na środku sali. Wszystkie oczy skierowane były na mnie, poczułam, jak krew napływa mi do policzków, zrobiło mi się gorąco. Nie było dla mnie krzesełka - ktoś szybko pobiegł do klasy i przyniósł - takie malutkie dla przedszkolaków. Ustawiono je na końcu półokręgu. I tak siedziałam sobie na tym malutkim krzesełku, obok innych, którzy mieli „dorosłe” siedziska. Na domiar złego do dziś nie wiem, dlaczego moja mama w tym wyjątkowym dniu przygotowała dla mnie sukienkę. Nieco odbiegała od strojów galowych moich rówieśników - zamiast granatowej spódniczki i białej bluzeczki miałam na sobie bordową kieckę w groszki!

Pierwszy dzień w szkolnej ławie wcale nie był lepszy, choć humor poprawiła mi Aneta. Do dziś moja serdeczna przyjaciółka, druga „mama” mojej 21-letniej córki. Widząc moje zakłopotanie, usiadła ze mną w ławce i zaczęła rozmawiać. Minęła pierwsza lekcja, potem kolejna. Stres nie mijał. W pewnym momencie w trakcie zajęć zrobiło mi się niedobrze, czułam, że muszę szybko pobiec do toalety, bo za chwilę na ławce pojawi się… Na moje szczęście nie doszło do zupełnej kompromitacji - moje złe samopoczucie zauważyła właśnie Aneta, która natychmiast wyszła ze mną w ustronne miejsce. Oczywiście ta sytuacja stała się obowiązkową anegdotą opowiadaną przez nią przy każdej możliwej sytuacji. Do dziś!

Potem z każdym dniem było już lepiej. Pasmo nieszczęść mnie omijało. Uczyłam się dość dobrze, nauczyciele zauważyli moje ambicje i dość szybko to wykorzystali. Stałam się systematyczną uczestniczką konkursów historycznych oraz… ochrony przeciwpożarowej. Na koncie odnotowałam sporo sukcesów w tym zakresie! Podstawówkę ukończyłam z najlepszą średnią w szkole. Nie udałoby się bez pomocy pani wuefistki. Niestety, w biegach mi nie szło. Pani Grażynka zlitowała się nade mną, bo nie chcąc psuć mi świadectwa, postawiła mi zacną ocenkę.

Sylwia Lis, szkoła w szczerym polu

Patrzyłem, jak inni piszą

Swój pierwszy dzień w szkole zapamiętałem dość dobrze. Nie tylko dlatego, że był to początek edukacji, ale również dlatego, bo tego dnia złamałem rękę.

O tym, że pójdę do szkoły, zacząłem rozmyślać już chyba w połowie ostatniego roku przedszkola (czyli w grupie starszaków). Nie do końca pamiętam, co było w tych myślach, ale zdaje się, że głównie chodziło o zmianę środowiska. Moje myśli zaprzątał nie tyle problem związany ze szkołą jako miejscem nauki, tylko kogo tam spotkam w sensie koleżeństwa. Bo, jak się okazało, nikt z moich przedszkolnych koleżanek i kolegów nie wybierał się do tej szkoły, do której ja miałem chodzić.

Trafiłem do Szkoły Podstawowej nr 11 (istnieje do dziś, z tym samym numerem). Nie była ona przypisana do rejonu Słupska, w którym mieszkałem, ale rodzice uznali, że szkoła z właściwej rejonizacji jest stara i brzydka, a SP nr 11 - nowa i ładna. Było w tym sporo prawdy, bo jedenastka była wówczas (początek lat 70.) jedną z dwóch tzw. tysiąclatek w Słupsku. Czyli szkół wybudowanych na tysiąclecie państwa polskiego (przypadało w 1966 r.).

Początek roku odbył się na szkolnym boisku czy raczej dziedzińcu, gdyż budynek SP nr 11 ma kształt litery U, w środku której jest właśnie dziedziniec. A potem było przydzielanie pierwszaków do klas. Ja trafiłem do klasy A, której wychowawczynią była pani Zaborowska (imienia nie pamiętam), wysoka, efektowna brunetka. Nasza sala była na parterze w skrzydle przeznaczonym tylko dla pierwszaków.

Choć szkoła była nowa, to wyposażanie sal pamiętało chyba jeszcze wczesne lata powojenne. Siedzieliśmy w ławkach z pulpitami (blatami?), w których pośrodku była okrągła dziura. Dopiero później ktoś mi powiedział, że to na kałamarz. Ale to nawet dobrze, bo właśnie takie ławki były na obrazkach w kultowym „Elementarzu” Mariana Falskiego, z którego wtedy uczyłem się czytać. Realia były zachowane.

Pierwszy dzień szkoły zakończyłem efektownie. Po powrocie do domu pobiegłem na podwórko, aby podzielić się wrażeniami z innymi pierwszakami z mojego bloku. Dyskusja przerodziła się w siłowanki. Pewien starszy kolega zaprezentował na mnie chwyt judo. Skończyło się na złamaniu prawej ręki, rzecz jasna mojej. Z gipsem chodziłem ze trzy tygodnie i w czasie, gdy koleżanki i koledzy zaczęli poznawać sztukę pisania, ja siedziałem i tylko na to patrzyłem. Może dlatego do dziś mam brzydki charakter pisma.

Wojcieh Frelichowski, Szkoła Podstawowa nr 11 w Słupsku

Ja z pokolenia fartuszków

1 września 1984. SP nr 5 w Jeleniej Górze. Początek mojej edukacji szkolnej.

Robert zrobił kupę w rajtuzy i strasznie śmierdziało. Grześ miał czarne zęby i nieświeży oddech. Obaj kompletnie nic nie kumali. Mimo ogromnej niechęci do obu, musiałam im pomagać w nauce, bo zawsze prosiła mnie o to pani Bożenka. A ja byłam wzorową uczennicą i słuchałam się pani. Ale jak zrobił tę kupę, to się poryczałam i zbuntowałam. To było w zerówce. Do przedszkola nie chodziłam, bo babcia Stenia, która kochała mnie nad życie - a byłam jej jedyną wnuczką - była bardzo przekonująca, mówiąc, że będą mnie tam bić i karmić ohydnym jedzeniem. Do przedszkola więc za żadne skarby zaprowadzić się nie dałam.

Za to do szkoły chodziłam chętnie. I bardzo ją lubiłam. Tę podstawową. Chodziłam do niej pieszo półtora kilometra - sprawdziłam na Google Maps, bo aż mi się wierzyć nie chce, że tylko półtora. Kiedyś wydawało mi się to bardzo daleko. Musiałam wychodzić pół godziny wcześniej. Powroty były fajniejsze, bo nie trzeba było się spieszyć. Zimą uciekałyśmy przed chłopakami, którzy rzucali kulkami, a potem zatrzymywaliśmy się na górce, z której można było zjeżdżać na pupie. Latem wybieraliśmy okrężną drogę przez łąkę, gdzie pasły się krowy i byk - nie raz trzeba było przed nim uciekać.

Szkoła Podstawowa nr 5 w Jeleniej Górze znajdowała się na peryferiach miasta (zresztą do dziś istnieje). Była maleńka. Do III klasy byliśmy jedyną klasą na swoim poziomie, od IV klasy dołączała do szkoły klasa B - z Maciejowej. W klasie było kilkanaście osób. Do dziś, patrząc na zdjęcie z I klasy, każdego wymienię z imienia i nazwiska.

Z Kamilą zawsze trochę rywalizowałam - ona była lepsza z polskiego, a ja z matmy (potem liceum zweryfikowało, że to była bardziej miłość do pana od matematyki niż do królowej nauk). Kamila ohajtała się z Bartkiem, który też jest na zdjęciu. Monikę kiedyś tak pociągnęłam za włosy, że jej mama przyszła na skargę i musiałam ją przeprosić na forum klasy - co za hańba to była! Ankę kiedyś zrzuciłam z sanek i wpadła do rowu. Długo nie mogła z niego wyjść, a jak wyszła, to poskarżyła się mojej mamie. Co ciekawe - z obiema jeszcze długo po zakończeniu szkoły się przyjaźniłam. Marcinowi kiedyś krzesło odsunęłam, gdy siadał. To była zemsta za to, że mnie cmoknął przy wszystkich. Ale obciach był wtedy! Spaliłam buraka.

Wybryki były jednak niewinne, bo i tak rokrocznie na moim granatowym fartuszku widniała czerwona filcowa plakietka „wzorowy uczeń”. Tak, jestem pokoleniem fartuszków i białych kołnierzyków. Jednak wtedy nie ubolewałam nad tym. I nie mam traumy z tego powodu. Myśląc o szkole podstawowej, mam przed oczami wiele naprawdę fajnych obrazków.

Na przerwach skakałyśmy w gumę, kręciło się sznurem lub skakało na skakance różnymi metodami - na jednej nodze, przeplatanką lub do tyłu. Wymienialiśmy się też kolorowymi historyjkami z gum Donald. Ja miałam to szczęście, że dostawałam je wraz z liścikami miłosnymi od Rafała ze starszej klasy. Pięknie pachniały.

Pamiętam też szkolne dyskoteki, na które trzeba było się wystroić w kieckę z falbankami do lambady i pierwsze tańce-przytulańce przy zgaszonym świetle. Pamiętam też sklepik szkolny, w którym na przer-wach sprzedawałyśmy słodycze i napoje razem z Anką.

Lekcje wuefu mieliśmy w maleńkiej salce gimnastycznej w budynku obok, ale kiedy tylko pogoda na to pozwalała, ćwiczyliśmy na dworze. Gry w zbijaka nie cierpiałam, bo koledzy mocno walili piłką i to bolało. Do tego graliśmy na piachu i się kurzyło. Ale jak biegaliśmy po lotnisku, było fajnie. Tak - po lotnisku. Za płotem szkoły do dziś jest lotnisko Aeroklubu Jeleniogórskiego. Biegaliśmy do końca owego lotniska i z powrotem. Czasami trzeba było poczekać, aż szybowiec wyląduje. Dziś pewnie nauczycielowi groziłby za to prokurator. Ale to były inne czasy. Czasy, za którymi tęsknię, patrząc na szkolne zdjęcia…

Magdalena Olechnowicz, Szkoła Podstawowa nr 5 w Jeleniej Górze.

Kaczki na ścianach

Nie poszedłem do szkoły 1 września. I to wcale nie dlatego, że postanowiłem od pierwszego dnia wagarować albo byłem chory. Nie. Ja musiałem swoją edukację zacząć tydzień wcześniej, a nawet więcej, bo aż 9 dni. Ktoś bowiem wymyślił, że ci z podstawówek to muszą się nudzić podczas wakacji i posłał nas do szkoły 22 sierpnia. 22 sierpnia 1977 roku.

W sumie to pamiętam niewiele. Moja szkoła (nr 50) mieściła się w poniemieckim budynku przy ulicy Unisławy. Nie miała boiska, za to miała schronisko młodzieżowe. Klasę mieliśmy na parterze i przeważały w niej jeszcze ławki starego typu. Takie z dziurą na kałamarz pośrodku. Na ścianach wisiały kaczki. Na obrazkach jedna kaczka to była cyfra 1, dwie 2 i tak dalej. Czytać już umiałem, cyfry znałem, więc trochę się nudziłem. Zwłaszcza że uczyliśmy się z podręcznika „Litery”, który zastąpił „Elementarz” Falskiego. „Ala ma kota” wydawała mi się wówczas ciekawsza niż „Ola i osy” albo osty. Nie pamiętam.

Traumy wielkiej jednak nie było, bo wszystko, chociaż nowe, to wydawało się sympatyczne. Najsympatyczniejsze były koleżanki. Taka Gabrysia na przykład. Zawsze jednak byłem zbyt wstydliwy, żeby zanieść jej tornister do domu. Chociaż i tak najbardziej podobała mi się Basia z Ib (ja chodziłem do a). Ale też niczego jej nie nosiłem. No i o Pogoni nikt nie chciał rozmawiać, jakoś nikogo z moich kolegów nie interesowała piłka nożna. Później udało mi się ze dwóch przekonać, że to fajne. I tak przebiedowałem te osiem lat. Czytam sprawnie, piszę raczej bez błędów. Tylko liczyć się nie nauczyłem, co pracownicy kolejnych banków potwierdzają, uśmiechając się z politowaniem, patrząc na stan mojego konta.

Michał Elmerych, Szkoła Podstawowa nr 50 w Szczecinie

Chińskie pióro robi kleksy

Pierwszakiem zostałem na fali zmian ustrojowych. Przezorne ciało pedagogiczne, zamiast czerwonych krawatów jak do tej pory, tym razem założyło dzieciom różowe kokardy. Kolor z perspektywy siedmiolatka był bez znaczenia, bo plecak ciążył, chińskie pióro robiło kleksy, a w szafce w domu zalegał zapas zeszytów, które trzeba było wystać w kolejce.

Do podstawówki numer 92 na gdańskiej Zaspie szło się obok bloku numer 17, gdzie mieszkał Lech Wałęsa. Pamiętam, że pod jego klatką zawsze stał biały polonez z dwoma panami, którzy szefa Solidarności śledzili. Albo ochraniali, jak wolą niektórzy. Byliśmy pierwszym rocznikiem, który zamiast rosyjskiego miał uczyć się języka angielskiego. O anglistę musiało być wówczas trudno, bo początkowe lekcje mieliśmy z panią, która wróciła z emigracji z USA i nauczycielką nie była. Angielski się przydał. Skorzystał na nim cały ostatni rocznik wyżu demograficznego, pracujący dwie, trzy dekady później na wyspach.

Alek Radomski, Szkoła Podstawowa nr 92 w Gdańsku

Zapach bułki

Rodzice w pracy, starsza siostra miała swoje sprawy na głowie, więc mnie do SP 11 zaprowadził dziadek. Miałem się skoncentrować, zapamiętać trasę, bo nikt nie planował, bym w kolejne dni szedł z opieką. Nie pamiętam, czy 1 września chciałem iść do szkoły, czy nie. Nie było to tak istotne.

Ważniejsze były zapachy książek czy różnych przyborów szkolnych (szczególnie gumek). Adaptacja w klasie Ia przebiegła na tyle szybko, że czas płynął i za chwilę był koniec pierwszego roku.

Pierwsze lata w szkole zapamiętałem z trzech spraw. Po pierwsze, zapełniony dzienniczek ucznia przez gadulstwo, po drugie, zabrana książka „Zibi i przyjaciele” (razem z kolegami znaliśmy ją prawie na pamięć), a po trzecie, transfery. SP 11 zawsze była piłkarska. W piłkę grało się na lekcjach wuefu, ale też podczas przerw lekcyjnych, gdy musiała wystarczyć piłeczka tenisowa. I grało się klasa na klasę na boiskach czy placykach przed głównym wejściem do szkoły. A jak zbliżał się koniec roku szkolnego, to zastanawialiśmy się, kto przyjdzie nowy, a kto odejdzie.

Podstawówka to też zapach bułki. Na trasie do szkoły miałem piekarnię. I mieliśmy to szczęście, że około 7.45 do sprzedaży trafiały gorące, pięknie pachnące bułeczki. W szatni kończyliśmy ostatnie kęsy.

Jakub Lisowski, Szkoła Podstawowa nr 11 w Szczecinie

My z Tygodnika Regionów

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.