Andrzej Matys

Wybory 2020. Maciej Białous: Frekwencja świetna, ale motywowana wzajemnym strachem

Wybory 2020. Maciej Białous: Frekwencja świetna, ale motywowana wzajemnym strachem Fot. Polska Press
Andrzej Matys

O wynikach wyborów prezydenckich i ich powyborczych skutkach z dr Maciejem Białousem, socjologiem z Uniwersytetu w Białymstoku rozmawia Andrzej Matys.

Do wyborów w drugiej turze poszło 68,18 proc. Polaków (i 64,33 proc. Podlasian). To dotychczasowy rekord, więc wszyscy teraz mówią, że głosowanie było świętem demokracji. Rzeczywiście to święto demokracji?

Moim zdaniem nie do końca. Generalnie, wysoka frekwencja powinna cieszyć, bo po to są wybory, żeby ludzie w nich uczestniczyli. Jednak w tym konkretnym przypadku wydaje mi się, że ta świetna frekwencja, owszem, jest efektem dużej mobilizacji, ale motywowanej wzajemnym strachem, a np. nie dyskusją programową. Dlatego, nie fetowałbym przesadnie tej wysokiej frekwencji, bo moim zdaniem, ona pokazuje raczej bardzo dużą polaryzację społeczną.

No właśnie, 10 milionów i 440 tysięcy obywateli za prezydentem Dudą i prawie 10 milionów dwadzieścia tysięcy przeciwko Andrzejowi Dudzie. To jest skutek długotrwałej politycznej wojny na linii Prawo i Sprawiedliwość - Platforma Obywatelska?

Na pewno tak. Wiemy doskonale, że scena polityczna w Polsce jest zabetonowana już od kilkunastu lat, a ostatnia, przedłużona kampania wyborcza w dużej mierze dała więcej czasu na owe zarządzanie strachem. Z jednej strony wybory były przedstawiane jako (w zasadzie) ostatni moment by zapobiec politycznej hegemonii PiS, efektem której może być dalsza dekonstrukcją systemu politycznego, który mamy obecnie. Z drugiej, były też lęki i strachy kreowane przez obóz PiS, które w tej kampanii nabrały głównie twarzy tzw. ideologii LGBT, a z drugiej np. Niemców. To mocno widać było w ostatniej fazie kampanii przed drugą turą, gdy łączono dziennik "Fakt" z interesami niemieckimi, a konkretnie z tym, że "Niemcy chcą nam wybrać prezydenta". I ten strach przed obcymi, przed innymi to było coś, co mobilizowało wyborców PiS. Generalnie, podziały, które mamy od dawna zostały utrzymane, a kampania je jeszcze bardziej zabetonowała.

Można uznać, że ci którzy głosowali na Andrzeja Dudę uważają, że LGBT i Niemcy to najgorsze, co nam zagraża, czy też poprali prezydenta, dlatego, że wcześniej dostali od rządu PiS sporo benefitów z przeróżnych okazji. Innymi słowy, do urn poszli, żeby się odwdzięczyć?

Trudno to stwierdzić. Gdy na danego kandydata oddaje głos 10 milionów ludzi, motywacje mogą być rozmaite. Z jednej strony wydaje się, że większość elektoratu Prawa i Sprawiedliwości to ludzie, do których trafia polityka prosocjalna tej partii. Najczęściej mówi się wprost o transferach pieniężnych: 500+, 300+, dodatkowej emeryturze itp. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że w ostatnich latach PiS znacznie zmieniło język debaty publicznej w kierunku socjalnym i można się z tą formacją nie zgadzać, ale trzeba jej to oddać. Podczas kampanii Rafał Trzaskowski mówił np., że też nie podpisałby ustawy o podniesieniu wieku emerytalnego, a Platforma wcześniej zapowiedziała, że nie zabierze 500+. Na pewno więc PiS przeformułowało język debaty politycznej w kierunku bardziej socjalnym, który trafia do bardzo wielu osób. Ale przez właśnie owo zarządzanie strachem i tworzenie wrogów czy zagrożeń, jak wspomniana ideologia LGBT służyły też mobilizacji innych wyborców, np. takich, którzy mieli zbyt mało motywacji, by pójść na wybory. Prawdopodobnie chodziło też o zmobilizowanie elektoratu bardziej konserwatywnego, bardziej związanego z kościołem i - jak pokazują wyniki - to się udało.

Z jednej strony wybory były przedstawiane jako (w zasadzie) ostatni moment by zapobiec politycznej hegemonii PiS, efektem której może być dalsza dekonstrukcją systemu politycznego, który mamy obecnie. Z drugiej, były też lęki i strachy kreowane przez obóz PiS, które w tej kampanii nabrały głównie twarzy tzw. ideologii LGBT, a z drugiej np. Niemców.

Rzeczywiście, PiS wyciągnęło wnioski z lat, w których przegrywało wybory i znalazło drogę do serc elektoratu. Po prostu uczyniło go podmiotem. PiS nie chwali się przekraczaniem kolejnych unijnych wskaźników, które nic dla ludzi nie znaczą i nic im nie dają. Nie mówi, że w statystykach jesteśmy gdzieś wysoko, więc jest pięknie. PiS mówi, że najpierw ludzie mają mieć dobrze, a dopiero potem można się bawić wskaźnikami. Tymczasem mam wrażenie, Platforma, choć przegrała kolejne wybory nadal nie rozumie (i nie ma pomysłu), jak podejść do wyborcy, gdy strasznie PiS-em przestało wystarczać.

Już któreś wybory z rzędu pokazały, że bycie antyPiSem nie wystarcza. Nawet przy bardzo dużej mobilizacji społecznej, jaką mieliśmy w tych wyborach. Przecież na Rafała Trzaskowskiego w drugiej turze zagłosowało o dwa miliony osób więcej, niż pięć lat temu na Bronisława Komorowskiego, ale to nadal nie wystarcza by wygrać. Jeśli więc teraz Koalicja Obywatelska nie zrozumie, że trzeba zmienić język to prawdopodobnie nie zrozumie już nigdy. Problem polega też na tym, że przyczyny porażek można zrozumieć, ale (i to jest o wiele trudniejsze) trzeba też z nich wyciągnąć wnioski. KO, czy w ogóle opozycja, jest w tej niefortunnej sytuacji, że PiS bardzo szeroko zajęło miejsce w głównym nurcie politycznym i żeby je podgryzać trzeba PiS obchodzić z dwóch stron jednocześnie. A to jest bardzo trudne. Poza tym wydaje mi się, że od pewnego czasu KO/PO nie jest w stanie do końca określić swojej tożsamości. Czyli na ile rzeczywiście jest Obywatelska, a więc wspierająca jakieś ruchy progresywne, oddolne, a na ile jest partią liberalnych elit gospodarczo-miejskich. Brakuje więc, mówiąc nieco kolokwialnie, pomyślunku, a przecież jest jeszcze strach przed utratą elektoratu. Koalicja Obywatelska powinna też sama sobie odpowiedzieć na pytanie, jaki byłby jej wynik wyborczy, gdyby o urząd prezydenta ubiegała się jednak Małgorzata Kidawa-Błońska kojarzona jako kandydat wyłącznie partyjny, a nie tak jak Trzaskowski, jako ktoś, kto daje nadzieję na zmianę czy przełamanie hegemonii PiS. Wydaje mi się, że gdyby Kidawa-Błońska została druga tura nie byłaby taka oczywista, a wynik mógł być katastrofalny. KO miała szczęście, że udało się jej podmienić kandydata.

Dlatego politykom liberalnym polecałbym, przede wszystkim, zastanowili się, dlaczego wieś czy małe miejscowości głosują na PiS a teraz na Dudę. Oczywiście czynniki kulturowe wynikające ze związków z kościołem są istotne, ale absolutnie nie decydujące.

A może przydałby się Koalicji i całej opozycji lodowaty prysznic. Niedawno słyszałem w radiu ważnego działacza Lewicy, który na pytanie czy poszedłby pod skrzydła KO, skoro jej człowiek miał tak dobry wynik odparł, że nie. Nie, bo Lewica ważnym podmiotem sceny politycznej jest i nie musi się nikomu podporządkować. Czyli jeszcze nic się nie zaczęło, a już widać, że zjednoczona opozycja ma małe szanse. Zresztą, podobnie było kiedyś na prawicy.

Na pewno trzeba odpowiedzieć sobie jak działać długofalowo, bo przecież do następnych wyborów jest trochę czasu...

Całe trzy lata, czyli nie tak znowu wiele...

Tak, więc czas permanentnej kampanii wyborczej, kiedy można był myśleć o koalicjach, układach, wspólnych listach, dziś - wraz z wyborem prezydenta - się kończy. W zasadzie nie dziwię się politykom Lewicy, którzy nie chcą być przystawkami w bardzo szerokiej antyPiSowskiej koalicji tylko chcą mówić własnym głosem.

Rzeczywiście, ostatnio Robert Biedroń przemówił z siłą 2,22 proc. Moc w Lewicy jest straszliwa, a przeciwnicy polityczni tylko kryją się po kątach.

Pozostało jeszcze 47% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Andrzej Matys

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.