Zginąć miało jedynie szczurze plemię. Trutka zabiła jednak dziecko

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Szkocki
Mariusz Parkitny

Zginąć miało jedynie szczurze plemię. Trutka zabiła jednak dziecko

Mariusz Parkitny

- Zacząłem wyć. Michałek nie żył. Zadzwoniłem do właściciela kamienicy i wykrzyczałem, że będzie siedział - mówi Grzegorz, tata chłopca, który zmarł od oparów trutki na szczury.

Kamień Pomorski. Miasteczko powiatowe nad Zalewem Szczecińskim. W ogólnopolskich mediach znane przeważnie z tragicznych zdarzeń: zabójstwo i gwałt na 13-letniej Sylwii (sprawca zabił niedawno kolejną osobę), pożar hotelu socjalnego (ponad 20 ofiar śmiertelnych), wypadek pijanego kierowcy (sześć osób zginęło).

Do tej koszmarnej listy trzeba dodać wydarzenie z grudnia 2020 r., które też wstrząsnęło opinią publiczną.

Telefon ze szpitala

W Wigilię 2020 r. 35-letni Grzegorz, jego żona Wioletta i trójka ich małych dzieci spędzają wieczór na kolacjach u rodziców. Wracają do domu przed północą. Czują dziwny zapach w salonie. Podejrzewają, że to efekt malowania ścian dzień wcześniej. Wietrzą pokój i idą spać. Kilkanaście godzin później Grzegorz odbierze telefon ze szpitala w Gryficach.

- Bardzo mi przykro. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale doszło do zatrzymania krążenia - mówi ordynator.

Grzegorz już nie słucha dalej. Zaczyna krzyczeć i płakać. Rodzina od razu domyśla się, że ich ukochany wnuczek i siostrzeniec Michałek umarł.

Chrobot spod podłogi

Osiem miesięcy przed tragedią rodzina wynajęła mieszkanie na parterze kamienicy w centrum Kamienia. Dwójka starszych dzieci miała swój pokój. Michałek spał w salonie z rodzicami. Najczęściej w swoim łóżeczku. W budynku mieszkały też trzy inne rodziny. Łącznie 11 osób. Potem prokurator powie, że wszystkich oskarżony naraził na niebezpieczeństwo utraty zdrowia i życia.

Pod koniec listopada zdarzyło się coś, co można uznać za początek tego koszmaru, choć początkowo nic tego nie zapowiadało.

- Doszło do awarii centralnego ogrzewania - mówi Grzegorz.

Wezwano ekipę, skuto podłogę. I przyczyna awarii szybo się wyjaśniła. Plastikowe rury były poprzegryzane. Podejrzenie padło na szczury. Instalację naprawiono, podłogę odbudowano.

- I znów słyszeliśmy chrobotanie. Tak jakby coś jadło styropian, który był jako izolacja pod podłogą - dodaje lokator.

Ponieważ gryzoń nie dawał za wygraną, lokatorzy poprosili właściciela o pomoc i deratyzację.

Właścicielem kamienicy jest lokalny przedsiębiorąca Henryk C.

- Wiem, że kupował jakieś środki na gryzonie i mówił, że gdzieś to rozsypuje, ale ja tego nie widziałem. A problem nie znikał - mówi Grzegorz.

Zasugerował w końcu, aby zlecić usunięcie szczurów profesjonalnej firmie deratyzacyjnej. W odpowiedzi miał usłyszeć od Henryka C., że w okolicy takiej nie ma. Ale to tłumaczenie nie przekonało lokatorów. W internecie znaleźli kilka firm z terenu zajmujących się problemem gryzoni. Pierwsza, którą wygooglował pan Grzegorz, miała dwie dobre opinie. Postanowił zadzwonić.

- Rozmawiałem telefonicznie z właścicielem tej firmy. Zaznaczyłem, że jestem tylko lokatorem, ale mamy problem z gryzoniami. Przekazałem panu Henrykowi kontakt do tego deratyzatora. I na tym moja rola się skończyła - dodaje.

Oczy Michałka nie chciały się zamknąć

Jest około północy z 24 na 25 grudnia 2020. Salon został już wywietrzony z dziwnego zapachu. Michałek śpi w łóżeczku, a Grzegorz i Wioletta jeszcze rozmawiają i oglądają telewizję.

Trzy godziny później Wioletta widzi, że Michałek zwymiotował i nie ma apetytu. Chwilę potem sama poczuje się źle. Przychodzi im o głowy, że to może efekt wigilijnej kolacji. Około 7 rano Grzegorz chce iść do toalety, ale dzieje się coś niedobrego. Słabnie. Musi trzymać się ścian.

- Miałem biegunkę, zawroty głowy, żona wciąż wymiotowała. Położyliśmy się jednak spać. Wtedy nie braliśmy pod uwagę sprawy deratyzacji - opowiada.

Spali do około godziny 10. Spał też Michałek.

- Wtedy pomyślałem, że jest taki cichutki, bo odsypia to, że tak późno dzień wcześniej poszedł spać - mówi ojciec chłopca.

Przed południem zadzwonili do teściowej z pytaniem, czy rodzice też mają takie problemy od rana. Okazało się, że nie. Ale mama Wioletty po głosie córki wyczuła, że dzieje się coś złego. Wysłała syna, aby sprawdził, co z siostrą i jej rodziną. Wioletta chciała otworzyć bratu drzwi, ale nie miał siły ustać na nogach. Na szczęście były otwarte.

Łukasz podszedł do łóżeczka siostrzeńca, wziął dziecko na ręce i zaczął budzić. Chłopiec był bardzo blady.

- Udało mi się wstać z łóżka i zobaczyłem wtedy, że syn wygląda nienaturalnie - mówi Grzegorz.

Zdecydowali, że trzeba wezwać karetkę. Wtedy po raz pierwszy Grzegorz pomyślał, że to może być związane z deratyzacją.

Pogotowie zabrało Michałka i Wiolettę do szpitala w Gryficach. Grzegorz odmówił hospitalizacji, bo musiał się zająć starszymi dziećmi. Ordynator dzwoniła do niego dwa razy. Za pierwszym chciała wiedzieć, jakiej trutki użyto.

- Zadzwoniłem do właściciela firmy, żeby podał mi naz-wy tych środków. Okazały się nieprawdziwe, czym być może pozbawiono syna szansy na życie - powiedział przed sądem.

Drugi telefon od pani ordynator był z informacją o śmierci Michałka.

- Byli wtedy przy mnie członkowie rodziny. Gdy zacząłem płakać, domyślili się, o co chodzi - mówił.

Potem chwycił za telefon. Wybrał numer Henryka C., właściciela kamienicy.

- Michałek nie żyje. Będziecie siedzieć - wykrzyczał w słuchawkę.

Natychmiast ze szwagrem pojechali na policję i do szpitala w Gryficach pożegnać się z chłopczykiem.

- Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Michałek był blady, na twarzy miał sińce. Próbowałem zamykać mu powieki, ale oczy się otwierały. Wróciliśmy do Kamienia. Kolejne dni do pogrzebu to była trauma. Nie wszystko pamiętam z tamtego czasu - wspomina.

Wykluczono czad

W dniu tragedii kamieńscy strażacy dwukrotnie interweniowali w mieszkaniu. Pierwsze informacje dotyczyły tlenku węgla.

- Rano do stanowisk kierowania wpłynęła informacja, że prawdopodobnie doszło do zatrucia tlenkiem węgla. W mieszkaniu były osoby z objawami podtrucia. Sprawdziliśmy miernikiem wielogazowym na obecność tlenku węgla. Miernik nic nie wykrył - mówił wtedy kpt. Michał Wiaderski z PSP w Kamieniu Pomorskim.

- Mieszkanie było wietrzone przed przyjazdem strażaków, dlatego czujnik mógł nic nie wykazać. Gdy po kilku godzinach Michałek zmarł z powodu zatrucia nieznaną substancją, zapadła decyzja, że strażacy jeszcze raz pojadą na miejsce zdarzenia. Za drugim razem czujnik wykrył niewielkie ilości siarkowodoru w pomieszczeniu - dodaje kapitan Wiaderski.

Stężenie było jednak na tyle małe, że nie zagrażało życiu i zdrowiu.

Wreszcie padły zarzuty

Prokuratura wszczęła śledztwo. Było bardzo trudne, bo nie od razu udało się ustalić, co spowodowało śmierć dziecka. Gaz, jakim jest fosforowodór, bardzo szybko ulatnia się z organizmu. Dlatego do sprawy zaangażowano wybitnych polskich chemików z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna. Udało im się ustalić, że to właśnie ta substancja doprowadziła bezpośrednio do śmieci chłopca.

Henryk C. usłyszał zarzuty związane z narażeniem lokatorów na niebezpieczeństwo.

- Oskarżony nieumyślnie sprowadził zdarzenie zagrażające życiu i zdrowiu wielu osób. Chcąc zwalczyć gryzonie, pozostawił we wnętrzu budynku preparat gryzoniobójczy przeznaczony do stosowania przez osoby przeszkolone, a oskarżony takiego przeszkolenia nie miał. Preparat ma zastosowanie tylko w pomieszczeniach niezamieszkanych przez ludzi i gazoszczelnych. Preparat w pastylkach po kontakcie z wilgocią atmosferyczną uwolnił trujący gaz z postaci fosforowodoru, który rozprzestrzenił się wewnątrz budynku - oskarża prokuratur Bożena Krzyżanowska z Prokuratury Rejonowej w Kamieniu Pomorskim.

Henryk C.

Właściciel kamienicy nie przyznaje się do winy. Zapewnia, że nie tylko informował mieszańców, że przeprowadzi deratyzację, ale i zostawił kartkę z wiadomością na klatce chodowej. Miała ona spaść za komodę. Może dlatego lokatorzy twierdzą, że żadnej informacji nie widzieli.

- Deratyzator wyjął z samochodu dwa pojemniki. W jednym były granulki, a w drugiej jakieś plasterki. Powiedział, że możemy to zrobić sami. Wyjaśnił, że plasterki mamy włożyć do studzienki kanalizacyjnej i owinąć na jakimś kiju, a szczury to zjedzą i zdechną. Powiedział też, że mogę wsypać granulki za grzejnik na klatce schodowej - opowiada Henryk C.

Przez kilka dni woził oba pojemniki w samochodzie. Kilka dni przed świętami włożył plasterki na drucie do studzienki kanalizacyjnej.

24 grudnia przyjechał do kamienicy rozsypać trutkę. Spotkał Grzegorza i jego żonę.

- Powiedziałem, że przeprowadzam deratyzację i żeby pamiętali, że rozkładam trutkę. On odpowiedział, że dobrze, że nie ma spawy- mówił Henryk C.

Gdy odjechali, wsypał granulki przez rurkę do otworu w ścianie.

Dzień później odebrał telefon. Rozmówca krzyczał.

- Michałek nie żyje, będziesz siedział.

Henryk C. przekonuje, że to rodzina Grzegorza za późno zareagowała, gdy poczuli dziwny zapach w salonie.

- Zadzwoniłem do deratyzatora, aby zapytać, co takiego nam sprzedał. On odpowiedział, żeby zażyli witaminę K i wszystko będzie dobrze. Mówił też, abym nie przyznawał się, że trutkę rozsypałem na klatce schodowej. Ja powiedziałem, że nie będą kłamał. Poradził mi, abym resztę granulek wyciągnął odkurzaczem. Deratyzator nie uprzedzał, że te trutki są niebezpieczne, mnie powiedział, że nie można ich stosować w pomieszczeniach z ludźmi. Nie ostrzegał mnie, że one gazują. Nie dostałem żadnej instrukcji - mówił Henryk C.

Po kilku dniach od tragedii lokatorzy wyprowadzili się z kamienicy.

Proces przeciwko Henrykowi C. ruszył niedawno przed Sądem Okręgowym w Szczecinie. Sąd przesłuchał oskarżonego i ojca dziecka. Na kolejnych rozprawach chce przesłuchać pozostałych lokatorów. Właściciel firmy deratyzacyjnej ma status świadka. Prokuratura nie postawiła mu zarzutów.

Mariusz Parkitny

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.